CALABRIAN AGROTURISM LAGER
"Wolność jest rzeczą cenną,
tak cenną, że należy ją dawkować."
Włodzimierz Lenin
Jesteśmy na miejscu. To znaczy w jakiejś mieścinie w Calabrii.
Jest godź. 19.30
Czekamy na przystanku na którym wysiadłyśmy, choć ciężko to nazwać przystankiem. Siedzę na swoim plecaku podczas gdy Margherita twardo stoi przy
walizkach.
- Zaraz po nas przyjedzie. - mówi
- Kto?
- No, szef.
Cisza.
- Jaki on jest? - pytam
- Kto?
- No, szef.
- Fajny. Naprawdę. Zaraz będzie.
Dwie i pół godziny później...
- Ciao dziewczyny! – gruby,
prawie łysy facet już niepierwszej młodości wysiada z samochodu, który
zaparkował koło nas z piskiem opon
- Ciao Margherita! – krzyczy
– Jak się masz? Co u ciebie?
Czyli faktycznie się znają.
- Dzień dobry. - mówię - Mam na imię Marta. - uścisk dłoni
- Marta, eeh?! To dobrze!
Nie wiem dlaczego cały czas krzyczy.
Pakujemy bagaże i
jedziemy... W górę, bo jak się okazało to całe gospodarstwo znajduje się na
szczycie jakiejś góry. Mam tylko nadzieję, że nie okaże się, że to wszystko jedna
wielka szopka i tak naprawdę rzeczywiście wiozą mnie do burdelu. Na wszelki
wypadek sprawdzam czy numer do ambasady polskiej jest na swoim miejscu w Igorze.
Nasz kierowca, czyli szef do
którego zwracamy się „signore” w czasie jazdy zadawał nam wiele pytań. Gośkę
pytał o panią Annę. Co u niej i takie tam. Mnie ogólnie o moje życie i skąd
dowiedziałam się o tej pracy. A potem dodał;
- Ustalmy jedną rzecz, ok? Jak
dojedziemy na miejsce i moja żona spyta skąd dowiedziałyście się o tej pracy,
nie wspominajcie nic, że to przez Annę, ok? W ogóle nie znacie takiej osoby jak
Anna, ok? Hmm... Powiecie jej, że jesteście biednymi dziećmi z domu dziecka czy
coś w tym stylu, że los was ciężko doświadczył i takie tam... I że w akcie
desperacji zapisałyście się do miedzynarodowej agencji pracy i tam was
poinformowano, że możecie u nas pracować, ok?
- Ok. - odpowiada szybko Margharita
Nie podoba mi się to całe przedstawienie. Po co te kłamstwa? Nic nie rozumiem...
- Ty znasz jego żonę? - zagaduję cicho do Gośki po polsku
- Nie. - odpowiada - Nie było jej kiedy...
- I ustalmy jeszcze jedno, ok?! – przerywa
signore – Nie mówicie po polsku. W ogóle nie chce słyszeć ani jednego polskiego
słowa, ok?!
- Ok. - rumieni się Margharita
W końcu dojeżdżamy na miejsce. Jechaliśmy
około jedną godzinę cały czas pod górę.
Jest godź. 23.00
Wchodzimy z szefem do
budynku, który okazuje się ogromną salą ze stołami i krzesłami. Sala zbudowana
jest z kamienia. Jedna ściana całkowicie a reszta tylko do wysokości ud, bo
wyżej, aż do sufitu ciągną się okna. Zarówno stoły jak i krzesła są wykonane z
solidnego drewna. W sumie wszystko razem sprawia nawet ładne wrażenie.
Z bocznych drzwi (zapewne
prowadzących do kuchni, gdyż otwierają się jak na dzikim zachodzie), wychodzi
niska, gruba kobieta o paradoksalnie chudych nóżkach i farbowanorudej, upiętej
w kok fryzurze.
Szef nas przedstawia.
Kobieta, którą będziemy nazywać ”signiora” podaje nam po kolei rękę mówiąc;
- Marta i Margherita, eeh?!
Dobrze! Macie słuchać mnie i mojego męża! – wskazuje głową na szefa – ale przede
wszystkim mnie, bo ja będę wam wydawać rozkazy, ok?!
- Ok. - mówi Gośka
- A teraz zapraszam na kolację, bo pewnie jesteście głodne.
Podchodzimy z nią do stołu
ustawionego inaczej i dalej od innych (jak się później dowiedziałam, stół ten
zarezerwowany jest dla szefotwa i ich dzieci). Siadamy. Z kuchni wyłania się
niosąc jedzenie, dziewczyna wyglądająca jak ich prywatna niewolnica. Usłużna, w
specjalnej ciemnozielonej kamizelce i w dodatku ciemnoskóra. Nie, nie murzynka
ale też nie biała.
- Dziewczęta! – mówi signora
a raczej krzyczy. Najwyraźniej u nich to rodzinne – To jest Angela! Pracuje w
kuchni.
Podajemy sobie ręce
przedstawiając się i zaczynamy jeść podany przez nią posiłek.
Po jakimś czasie z za drzwi
kuchennych wyłania się kolejna dziewczyna. Nie wygląda już jednak jak
niewolnica. Farbowane, rude, kręcone włosy ma spięte w kuc. Różową bluzkę z
jakimś rysunkiem odsłaniającą pępek i dżinsy – rybaczki. Do tego białe japonki
i oczywiście staranny makijaż. Wydaje się być w naszym wieku.
- Dziewczęta! – krzyczy
signora – To jest moja córka. Teresa. A to nowe pracownice, Margherita i Marta.
Teresa nie podaje nam dłoni
tylko patrzy na nas z zainteresowaniem i chyba lekką pogardą. Po chwili zwraca
się do matki;
- Ta chudsza z długimi włosami jak się nazywa?
- Eee... Marta.
- Powiedz jej żeby wyszła z za stołu.
- Marta wstań i wyjdź z za stołu.
Cóż, szefowa każe...
- Powiedz jej żeby się obkręciła.
- Obkręć się Marta!
Co jest?! Mam być kelnerką czy modelką?! Bo to chyba inne stawki są...
- Obkręć się! - krzyczy Teresa
Robię co każą. Czuję przy
tym niesamowite upokorzenie ale jeszcze wytrzymam. Studia Marta, pamiętaj,
studia...
- Co to jest?! – Teresa krzyczy
do matki wskazując na mnie palcem
- O co ci chodzi? – pyta jej
rodzicielka
- Ona ma być tutaj
kelnerką?! Zobacz jak ona wygląda!
Dalej Teresa zaczyna
krzyczeć po kalabresku więc nie wszystko rozumiem. Domyślam się tylko, że
chodzi jej o moje krótkie spodenki, koszulkę na ramiączkach i rozpuszczone
włosy. Według niej w takim stroju powinnam pracować na ulicy.
Nie rozumiem o co tyle
krzyku. Normalny strój na lato. Przecież to nie Arabia, nie jesteśmy również w
kościele. Odsłonięcie rąk i nóg w XXI wieku nie jest zdaje się grzechem.
Czuję się okropnie poniżona. O to chyba im chodziło. Mam ochotę zapaść się pod ziemię.
Teresa nadal krzyczy. Co ja
jej takiego zrobiłam?
- No dobrze już. – mówi
szefowa – Zjadłyście dziewczęta? Na pewno jesteście zmęczone. Mój mąż odwiezie
was do waszego lokum. Ponieważ jutro wasz pierwszy dzień pracy, wyjątkowo
pozwolę wam dłużej pospać. Przyjdźcie tutaj jutro o godzinie 10.00 rano, ok?
- Ok. - znów udziela się Margharita
Ja nadal jestem w szoku po
urządzonej scence. Czuję na sobie nienawistny wzrok Teresy.
Nasze mieszkanie okazuje się
prawie puste w środku. Tylko dwa łóżka i dwa nakastliki. Odnoszę wrażenie
jakbyśmy byli w wielkim hangarze, bo
miejsca jest dość dużo. Wrażenie to poteguje jeszcze biały kolor na ścianach. Mamy
nawet jedno okno, ale niestety na korytarzu. W pokoju wystarcza żarówka po której
zapaleniu karaluchy rozbiegają się po kątach. Żeby nie było - mamy także
łazienkę z umywalką, toaletą i prysznicem (niestety bez kabiny ani żadnej innej
osłony). I to by było na tyle.
Zajmujemy łóżka, (ja biorę to koło ściany) i kładziemy się spać.
- Masz budzik w komórce? - pyta Gośka
- Mam.
- Nastawisz na 09.00?
- Nastawię. Co chciałaś powiedzieć wtedy w samochodzie o tej krzyczącej prukwie?
- Co? Aaa... Że rok temu jak tu pracowałam to jej nie było.
- Znaczy co? Ożenił się rok
temu i zdążył sobie wychodować taką duża, wredną córkę?
- Nie, po prostu wyjechała
gdzieś na wakacje właśnie z tą córką. – mówi rozdrażniona – Nie znałam jej
wcześniej.
- Super. Coś czuję, że długo tu nie popracuję.
- Nie przejmuj się. Dobranoc.
- Jasne. Dobranoc.
- Aha i ubierz jutro jakieś czarne, długie spodnie i białą bluzkę chociaż z krótkim rękawem.
- Ciekawe skąd mam wziąć takie czarne, długie spodnie.
- Jedyne jakie mam, to o
cztery numery za duże, grube, brązowe sztruksy, które dostałam od kuzynki.
- Nie wziełaś z domu żadnych
spodni?
- Nie, że nie wzięłam, tylko
nie mam żadnych na tą chwilę. Dobrze, że mam chociaż te jedne. Jak założę szelki to nawet
tak nie spadają.
- No to pójdziesz jutro w tych. Dobranoc.
- Dobranoc.
DZIEŃ PIERWSZY
Jak się okazało, mieszkamy
rzeczywiście w dość dziwnym miejscu. Za dnia lepiej widać otoczenie. Przed domkiem
(a raczej hangarem), leżą jakieś gruzy a dookoła sucha ziemia. Obok domku
drzewo do którego przywiązane są sznury na pranie. Z tyłu stoi drugi dom, w
krórym mieszkają inni pracownicy (m.in.Angela). Określam to jako dom tylko ze
wzgledów wygody gdyż w ogóle nie przypomina to żadnego domu jakiego znam.
Dalej zaś chlew i obora, które przynajmniej z zewnątrz nie różnią się niczym od
naszych „domów”. Poza tym wszędzie biegają kury.
Gospodarstwo znajduje się w
górach, (oczywiście dużo niższych i mniej zalesionych niż np. Tatry czy
Sudety). Całość sprawia wrażenie pustkowia a wrażenie to potęguje przeraźliwy
upał atakujący zaraz po wschodzie słońca. U podnóża tych gór na choryzoncie,
niebo zlewa się z równie błękitnym morzem.
Restauracja w której mamy
pracować, znajduje się około czterysta metrów niżej od naszych mieszkań. Właśnie
do niej idziemy...
- Szczerze mówiąc,
pospałabym jeszcze... - mówię do Gośki
- Ja też. O której się
wczoraj położyłyśmy? O drugiej w nocy?
- Coś koło tego. Łaaa...
Wchodzimy na teren restauracji. W ogrodzie witają nas dwa, wielkie czarne psy. Oglądając wcześniej różne filmy typu "Omen", powinnam już wtedy domyslić się, że to zapowiedź zbliżającego się piekła...
- Patrz Gośka, jakie piękne!
- Nie ruszaj się to moze cię nie ugryzą!
- No co ty? Czemu miałyby
mnie ugryźć? Widać po oczach, że są łagodne. Poza tym gdyby były groźne, to
trzymaliby je na uwięzi.
- W sumie racja.
Podchodzę do jednego a raczej
jednej z nich i głaszczę. Psina z chęcią poddaje się mym pieszczotom. Wygląda
na to, że mało kto zwraca na nie uwagę...
- Chodźmy już, bo się spóźnimy.
- Biedne pieski. Zobacz, chyba są chore.
- Skąd wiesz?
- Tak mi się wydaje. Mają
bardzo zaropiałe i przekrwione oczy i w ogóle są takie jakieś... Mało
energiczne.
- Tym bardziej je zostaw i
chodź już!
Wyjmuję z oczu suki ropę,
która sięgała już do połowy tęczówki i idę za Gośką. Pies a raczej suka, idzie
za mną, podstawiając mi głowę pod rękę. Daję jej jeszcze jedną dawkę pieszczot
za uchem, pod brodą... Może to tylko złudzenie ale wydaje mi się, że lepiej
widzi i jakby się uśmiecha.
- Co tu się dzieje?! – w
drzwiach restauracjii staje szefowa – Marta, co ty robisz?!! Zostaw tego psa!
Nie dotykaj go, słyszysz?!! – szarpie mnie za ramie – Jak ci coś mówię, to masz
to robić, zrozumiano?!! A teraz idź umyć ręce! Natychmiast!
- Wiem, miałam to zrobić...
- Ale nie mydłem! – przerywa
– Jest za słabe. Umyj detergentem do podłóg. Jest w łazience pod zlewem.
Co za kobieta...
Wchodzimy do sali w której wczoraj jedliśmy kolację.
- Dziewczęta! – klaszcze w dłonie signora
– Pierwsze co zrobicie, to wymyjecie na błysk wszystkie okna!
- Wszystkie? - dopytuje przerażona Margharita
Czy ja coś wczoraj
wspominałam o pięknie tych okien? Musiałam być już bardzo zmęczona...
- Oczywiście, że wszystkie!
Jak skończycie, pozakładacie krzesła na stoły i zajmiecie się podłogą.
No cóż... Zaczyna się ciekawie...
- To ja umyję okna na dole. - sprytnie oświadcza Gośka
Po godzinie spędzonej na drabinie...
- Zostało jeszcze tylko jedno okno. – mówię
wskazując wprawdzie dość małe okienko, ale umiejscowione w rogu przy suficie,
nie dostępne dla drabiny.
- Dobra, to ja zajmę się już podłogą.
- No tak...
Siedząc na drzewie myję to niedostępne okno.
- Co tutaj robisz? - słyszę męski głos
Spoglądam w dół i już wiem,
że mam do czynienia z synem szefostwa (poznaję po rzadkich włosach i zakolach
na czole).
- Siedzę i się opierniczam.
– mówię machając demonstracyjnie szmatką i płynem do szyb
- Na drzewie?
- A gdzie mam się opierniczać żeby mnie nie znaleźli?
Mężczyzna stoi jeszcze
chwilę pod drzewem, nad czymś się zastanawia poczym macha lekceważąco ręką i
odchodzi.
Po umyciu okna pomagam Gośce
zamieść podłogę. Niestety została tylko miotła bez włosia więc trochę mi to
zajmuje. Potem ją myjemy. Zbieramy liście z ogródka. Podlewamy kwiatki, rozstawiamy
trutki na muchy i zanim się człowiek obejrzy jest godzina 14.00.
- Dobrze, że dziś do
południa nie przyszli żadni goście. – mówi Angela – Podajcie teraz obiad
szefowi i jego rodzinie a ja tymczasem pójdę wyprasować ciuchy.
- Jakie ciuchy?
- No ich ciuchy.
- Prasujesz im ich prywatne ciuchy?
- Nie tylko prasuję ale i piorę, składam
i wkładam do szafek. Idę, bo naprawdę mam dużo roboty. – oznajmia
- Angela!
- Co?
- A kiedy będzie dla nas przerwa na obiad?
- Nie jadłyście jeszcze?
- Nie było kiedy.
- To przekąście coś na szybko i nakrywajcie im już do stołu.
Jemy w pośpiechu po mozzarelli i zaczynamy zajmować się szefostwem.
- Co z obiadem?! - do kuchni wparowuje Teresa - Czemu jeszcze nie ma?!
- Zaraz będzie. – odpowiada
Roberto, gruby kucharz o czarnych włosach zwijających mu się na czole w strąki
od potu, poczym szepcze pod nosem przekleństwa w jej kierunku.
Zniecierpliwiona Teresa siada
przy nakrytym stole i ogladając telewizje (telewizor umieszczony jest pod
sufitem), stuka nerwowo palcami o stół. Wkrótce dosiada się do niej jej
brat, (ten który mnie zaczepił pod drzewem).
- Ciao Maa...
- Ciao Tee...
Niosąc im koszyk z chlebem wpadam na
długowłosego, młodego chłopaka o elfiej twarzy. Chłopak ma brązowe włosy z
lekko rudawym odcieniem, mały, jakby wyrzeźbiony nosek z kilkoma piegami, duże,
brązowe oczy i rzęsy które mogłaby mu pozazdrościć niejedna dziewczyna. Ogólnie
jest chudziutkiej postury. Wystawia mi język i mija mnie ze śmiechem. Ledwo
odwracam głowę, wpadam na drugiego chłopaka, takiego samego jak poprzedni z tą
tylko różnicą, że ma związane włosy.
- Kim jesteś? - pyta
- Mam na imię Marta.
- To wszystko wyjaśnia. - odpowiada z kpiącym uśmiechem i siada do stołu.
- Szybciej z tym chlebem! –
krzyczy Teresa – Co za niedołęga. – żali się bratu i łapie od razu za kromkę –
Umieram z głodu.
W kuchni pytam Gośkę;
- Czy tutaj mieszka jakiś
chłopak z rozdwojeniem jaźni czy ja mam zwidy? A może jest ich dwóch?
- Pewnie poznałas bliźniaki.
- Myślałam, że mają dwójkę dzieci.
- Nie. Mają chyba piątkę.
Jest jeszcze jeden syn. Najstarszy,ale z tego co wiem skłócony z ojcem więc
rzadko się tu pojawia.
W końcu wszyscy się zebrali. Wsumie sześć osób. Podano do stołu...
- Ma...! Przynieś to!
- Ma...! Przynieś to!
- Ma... ! Przynieś tamto!
- Ma...! Wynieś to i tamto!
- Ma...! Zrób to i siamto!
- Ma...! Szybciej! Prędzej! - jedno wydziera się przez drugie
Muszę tu wyjaśnić, że krzycząc „Ma...!”
mają na myśli mnie lub Margharitę. Włosi z lenistwa często nie dokańczają
wyrazów. „Maa” zamiast mamma, „paa” zamiast papa itd... A ponieważ tak się składa,
że obie z Gośką mamy imiona zaczynające się na „Ma", wynika z tego dość spore
zamieszanie.
A po obiedzie...
- Ok. dziewczyny. Jesteście wolne. Możecie iść odpocząć.
- Naprawdę możemy iść? - pytam zaskoczona i szczęśliwa, że ten kierat już się skończył na dziś
- Tak. Odpocznijcie i wóćcie tu za godzinę, ok?
No jasne... Idiotka ze mnie.
Bierzemy dwie butelki wody i
wracamy do „hangaru”. Pies odprowadza nas prawie pod drzwi. Korzystając z
darowanej nam godziny czasu kładziemy się spać.
Po godzinie wracamy do
pracy. Po drodze mijamy mnóstwo robotników pracujących przy oliwkach.
- Ci państwo u których
pracujemy sami wytwarzają oliwę z oliwek, różne sery jak np.mozzarella czy riccotta
i mają też własne mięso. – wyjaśnia Gośka – Właściwie wszystko co podają w
swojej restauracjii jest przez nich zrobione.
- Widzę, że do tego celu
zatrudniają mnóstwo niewolników.
W restauracjii kazano nam
ubrać zielone kamizelki (oczywiście same duże rozmiary wolne), poczym ja
musiałam umyć kibel a Gośka pozbierać liście wokół stolików w ogrodzie.
Jest godzina 18.00 i mnóstwo
gości.
Roberto obawia się, że nie
zdąży z wszystkimi potrawami więc najlepiej powyżywać się na innych. W kuchni
pracują jeszcze dwie osoby; młoda dziewczyna- Kamila i starsza kobieta- Lukrecja.
No i oczywiście Angela. Wszyscy oprócz Roberta pochodzą z Brazylii (tak samo
jak robotnicy przy oliwkach).
Razem z Gośką obsługujemy
gości z tym, że Gośka, jakby to powiedzieć... W zwolnionym tempie. W tym
czasie syn szefostwa - Mario, chodzi od stolika do stolika zabawiając ludzi.
Przez przypadek usłyszałam część rozmowy Maria z gośćmi przy stoliku;
- Tak, to całe gospodarstwo
należy do moich rodziców – mówi Mario – ale pomagamy tu wszyscy. Ja, Teresa,
bliźniaki... Każde z dzieci bardzo się stara i daje z siebie wszystko. Można
więc powiedzieć, że jest to nasze wspólne dzieło...
No ładnie. Nie wiedziałam,
że ten kmiot bardzo się namęczył przyglądając mi się jak myję okno a Teresa
jadąc nad morze. Bliźniaki wydawały się zajęte raczej psikusami niż pracą (w
końcu mają tylko po szesnaście lat...
Jest godź. 21.00
Roberto w kuchni coraz
bardziej się wkurza i poci. Goście coraz liczniej się złażą a ja z Gośką coraz
bardziej się krzątamy.
Wkurza mnie powolne tempo
Gośki. Niosąc za nią nie takie znów lekkie talerze muszę zwolnić do jej tempa
(nie zawsze jest możliwość wyminięcia), przez co szybciej się męczę.
Od czasu do czasu z rozkazu
szefowej sprzątam toalety. Sama szefowa zaś, siedzi z rodziną przy jednym ze
stołów i również czeka na posiłek.
W końcu o godzinie 24.00
goście zaczynają wychodzić a my powoli sprzątamy. O dziwo dostałam napiwek (nie
jeden), w sumie 8 euro. Wiem, wiem, że to mało ale zawsze coś...
Syn szefa woła mnie do siebie:
- Marta, tak?
- Tak.
- Widziałem jak pracujesz.
- Zauważyłam, że mnie obserwujesz.
- Taak..? I co sobie pomyślałaś? - pyta z półusmieszkiem
- Że widocznie lubisz patrzeć jak inni pracują.
- He, he! Zabawne! - jednak przestał się uśmiechać
- Tylko to chciałeś mi powiedzieć? Jestem bardzo zmęczona i chcialabym już iść spać.
- Nie. Chciałem ci powiedzieć, że za wolno pracujesz.
- CO?!?
Zaraz oszaleję!
- Ja się wolno ruszam?!?
- Tak. Popatrz na Margharitę. Ona rusza się szybciej. Bierz z niej przykład. - uśmiech mu powrócił - A teraz możesz iść już spać.
To jakiś cyrk jest...
- Dobranoc. - mówię przez zaciśnięte zęby
Życzy firma: "Koszmar z ulicy Wiązów".
Po powrocie do domu bierzemy
prysznic, (okazuje się, że po paru minutach mycia się z brodzika wylewa się
woda, którą za każdym razem po kąpieli trzeba zbierać szmatą aż z korytarza). W
końcu kładziemy sie spać bo jutro mamy na godzinę 09.00 rano. Wychodzi na to,
że dziś pracowałyśmy trzynaście godzin.
I tak minął pierwszy dzień w
gospodarstwie agroturystycznym, który przypomina trochę obóz pracy. Wszystkie
dni wyglądały mniej więcej tak samo, tzn. Pobudka o godzinie 08.00, spacer do
pracy, wyścig o lepszą miotłę, mycie podłóg i ogólnie sprzątanie, usługiwanie
rodzinie szefostwa przy obiedzie (oraz ewentualnym gościom), przekąszanie
czegoś w biegu, godzina przerwy podczas której śpimy lub pierzemy (oczywiście
tylko ręcznie), ponowny spacer do pracy, przenoszenie stołów z restauracji na
ogródek, sprzątanie kibli, wymiatanie liści, wykonywanie aktualnych rozkazów
szefostwa, obsługa gości, użeranie się z kucharzem, sprzątanie po gościach,
wnoszenie stołów do środka, prysznic, zmycie po tym podłogi i pójście spać.
Tak, wszystkie dni wyglądały mniej więcej tak samo. Z pewnymi urozmaiceniami...
Cdn...
No to...
OdpowiedzUsuńsielanka prawie