sobota, 30 czerwca 2012

ROZDZIAŁ X (część pierwsza)

KOMU W DROGĘ TEMU...

BUTY UKRADLI!

"Diabeł jest optymistą jeśli uważa, 
że można ludzi uczynić gorszymi."
Karl Kraus



           Po pożegnaniu się z Wojtkiem, który wrócił na rowerze do swego mieszkania w Mirto, znów łapię stopa. Tym razem już na pewno do Rzymu. Nie czekam długo. Po około pięciu minutach zatrzymuje się czerwony tir. Z doświadczenia wiem, że tirowcy są całkiem w porządku więc ucieszona wspinam się na górę.
Kierowca tira , opalony na mahoń, dość gruby a raczej mocno tęgi brunet wydaje się równie ucieszony jak ja. A nawet bardziej...
- Czy jedzie pan w stronę Rzymu?
- Jadę do Taranto. Wsiadaj, zawsze to kawałek do przodu.
- Dziękuję.
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Aaa...!!! Polonia! Piękne dziewczyny w Polonia!
Kierowca, na oko czterdziestolatek, mierzy mnie z góry na dół. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jego uśmiech jest bardziej obleśny niż miły. Moje przypuszczenia potwierdza plakat nad jego głową przedstawiający kobietę w negliżu. Zdjęcie jest bardziej ginekologiczne niż artystyczne. Nie żebym była tak naiwna i myślała, że inni mężczyźni nie oglądają tego typu obrazków ale umówmy się, że wszyscy sikają do basenu i wszyscy o tym wiedzą, ale sikanie z trampoliny to już lekka przesada.
Staram się zachować pozory, że niby nic nie zauważyłam i uśmiecham się miło (przynajmniej tak mi się wydaje).
- Ty jesteś bella... - ciągnie dalej mężczyzna
- Dziękuję. Italia też bella. – próbuję zmienić temat – Piękne morze i w ogóle...
- Si, si, Italia bella, ale ty piękniejsza...
Żeby cię nie zanudzać wytłumaczę tylko, że przez całą drogę z ciemnym Italiańcem rozmowa kręci się wokół słowa bella, aż do momentu kiedy...
Włoch zatrzymuje tira na dość szerokim poboczu przy drodze, zasłania zasłonki w kabinie i głosem zakochanego Don Juana z wyciągniętą szyją w moim kierunku, mówi;
- Teraz będziemy fare l'amore.
- Hola, hola! - mówię po polsku
Moje zaskoczenie jest ogromne. Niby takie rzeczy nie powinny mnie dziwić. Brałam coś takiego pod uwagę wyjeżdżając z Polski. Stąd też moje zaopatrzenie w gaz obezwładniający. Ale jednak... Normalny człowiek zawsze będzie zaskoczony chamstwem i bezczelnością. Przeżywam szok. Po pierwsze; jak to? Tirowiec? Taki numer wykręca? A po drugie; jak to możliwe, że człowiek może być tak bezczelny?! Myślałam, że pogada tylko bella, bella i na tym koniec... Sam się tu kochaj kretynie!
Pukam się w czoło i wyskakuję z ciężarówki. I co w tym momencie robi ta małpa? Wychyla się przez uchylone drzwi i krzyczy;
- Przepraszam! Czekaj! Wróć!!! Już nie będę! Zawiozę cię gdzie chcesz!
Żałosne. Nie zwracając uwagi oddalam się od tira.
- Zaczekaj, słyszysz?! Przepraszam!
Mam gdzieś twoje przeprosiny.
- Zawiozę cię na miejsce! Słyszysz?! Chodź tutaj!!!
Jakaś siła każe mi się obrócić, wyciągnąć rękę i wyprostować środkowy palec. Trudno się opierać sile, więc natychmiast to robię.
W odpowiedzi słyszę warkot odpalającego silnika. Wreszcie. Włoch odjeżdża. Czuję, że nie czas teraz na lamenty i płacze. Trzeba działać dalej. Im szybciej, tym lepiej. Wiem, że dam radę...
Ludzie przejeżdżający obok mnie patrzą ze śmiechem wskazując mnie sobie palcami. Mimo szybkiej jazdy, mogę wyłapać w oczach kobiet nienawiść. To chyba nie jest dobre miejsce na stopa... Próbuję zachować godność. Udaję, że mnie to nie rusza i że wcale się nie wstydzę. Przecież nie robię nic złego... Marta! Zmuś się chociaż do uśmiechu! 
Wcale nie jest mi do śmiechu.
Ale się zmuś!
W ładnym miejscu zatrzymał się ten tirowiec, nie powiem... W końcu udaje mi się zatrzymać jakąś osobówkę.
- Zatrzymałem się tylko dlatego, że jechałem dość wolno i zobaczyłem twoją twarz. – tłumaczy kierowca zaraz po otworzeniu przeze mnie drzwi
- Co jest z moją twarzą nie tak?
- Nie, no raczej tak. Masz miłą, uśmiechniętą i przyjazną twarz. – tłumaczy starszy, chudy i szpakowaty pan – Teraz to z ludźmi nigdy nie wiadomo ale ty wzbudziłaś moje zaufanie i jakąś taką chęć pomocy.
- A to dziękuję. - śmieję się
- Ja jadę do Wenecji.
- To świetnie, bo ja jadę do Rzymu! 
Wreszcie los się do mnie uśmiechnął.
- Ale będę niestety jechał drugim wybrzeżem.
- To nic. Jakoś sobie później poradzę.
Nie mów hop, póki się nie wysikasz...
Podczas jazdy opowiadam nieznajomemu pokrótce moją historię, co niejednokrotnie wzbudza jego zdziwienie, śmiech, oburzenie a czasem nawet współczucie.
- Jesteś odważna jak mało kto. - komentuje moją opowieść
- Dziękuję panu. Za pomoc i w ogóle.
- Daj spokój... Wiem, że mógłbym być twoim dziadkiem albo co najmniej ojcem, ile ty masz lat?
- Dwadzieścia.
Prawie...
- No, to spokojnie mogłabyś być moją wnuczką ale mimo to, mów mi Sergio.
- Marta. - odpowiadam z uśmiechem
Starszy pan, tzn. Sergio redukuje bieg na czwarty i podaje mi dłoń.
- Miło mi. – mówi – Podobają mi się tacy ludzie jak ty, bo bardzo lubię takie szaleńsze wybryki. Oj... Marta, Marta... Będziesz miała o czym opowiadać swoim dzieciom.
- O ile będę miała dzieci. - niczym mędrzec podnoszę w górę wskazujący palec
- Będziesz, będziesz... Jak byłem w twoim wieku też zarzekałem się, że żadnych dzieciaków i co? Mam teraz dwóch dorosłych synów!
Ukradkiem spoglądam na dłonie kierowcy. Na prawym nadgarstku widzę złoty zegarek ale palce są gołe (nie biorąc pod uwagę złotego sygnetu na małym palcu). Sergio wybawia mnie z zadania kłopotliwego pytania. Sam zaczyna się zwierzać...
- Rozwiodłem się z żoną dobrych parę lat temu. Strasznie była upierdliwa. Mówię ci Marta, tak upierdliwej kobiety w życiu nie widziałaś! A zresztą! Wszystkie kobiety są do siebie podobne. – kręci głową z uśmiechem jakby na skutek jakiegoś wspomnienia – Tak czy siak, rozwiodłem się parę lat temu i teraz cieszę się wolnością na całego! Ha,ha! I żadnych kobiet więcej w moim życiu! W ogóle żadnych kobiet, bo kobiety to same kłopoty, zapamiętaj Marta co ci mówię! – pochyla się lekko w moim kierunku abym lepiej słyszała i zapamiętała tę chwilę i zauważa widocznie, że ja również jestem kobietą, więc poprawia się dodając;
- No, ale zdarzają się i porządne kobiety. A ty Marta, na razie jesteś jeszcze dzieckiem. – zgiętym środkowym i wskazującym palcem szczypie mnie w policzek.
Odchylam głowę śmiejąc się.
- Przepraszam jeśli uraziłem śliczną panienkę. – tym razem przykłada rękę do swego serca niczym rycerz przepraszający niewiastę za to, że miał czelność uraczyć ją komplementem.
- Niech pan nie przeprasza.
- Sergio!
- Ach, przepraszam. Więc nie przepraszaj Sergio, bo ja rzeczywiście czuję się jeszcze dzieckiem. Jakoś nie spieszy mi się do dorosłości. Gorzej, że ona sama dogania mnie w oszałamiającym tempie.
Zamyślam się patrząc na mijające krajobrazy za oknem. Kierowca jakby domyślając się, że nad moją głowę ściąga chmura burzowa, woła wesoło;
- Marta, Marta, Marta! Najważniejsze żebyś nie traciła tego błysku w oczach. – znów wyciąga zgięte palce, lecz tym razem szczypie mnie w nos – I nie wypuszczaj z siebie tego chochlika, który w tobie siedzi. Chochliki są fajne! – dodaje
Dziwne, bo nie czuję żeby siedział we mnie jakiś chochlik. Przynajmniej nie pozytywny chochlik.
- Wbrew pozorom – mówi dalej – takie chochliki są bardzo przydatne. Wyobraź sobie Marta, że ja nie zawsze miałem tak lekko w życiu. Kiedyś, kiedy nie było w domu pieniędzy, mówię o tym jak byłem młody, mniej więcej w twoim wieku, w czasach dinozaurów, ha ha, musiałem inaczej sobie radzić. I wtedy właśnie pomagał mi chochlik.
- Doprawdy? – Unoszę lekko brwi – W jaki sposób?
- Oj... Różne numery się robiło... Na przykład jak byłem dokładnie w twoim wieku, wprawdzie miałem na studia ale nie na przyjemności. Nie było nas na to stać, a wiesz jak to jest... Gdy człowiek jest młody musi się wyszaleć, mieć na kino, piwo, imprezy, w przypadku dziewczyn domyślam się jeszcze na kosmetyki i ciuchy...
Szczerze mówiąc nie, nie wiem jak to jest. Nawet w szkole średniej, gdy mieszkałam jeszcze z moją purytańską matką, nie mogłam sobie na nic pozwolić. Do osiemnastego roku życia musiałam być w domu jak się ściemniało (czyli zimą o godz.16.00) a i po osiemnastce na niewiele więcej mi pozwalano. Teraz gdy mieszkam już sama, martwię się jak zdobyć pieniądze na czynsz, opłaty, studia i przeżycie. Niestety nie w głowie mi kosmetyki i ciuchy...
- Uhm. - odpowiadam bez przekonania. Nie będę wyprowadzać go z błędu
- No więc potrzebowałem pieniędzy i wiesz co zrobiłem?
- Co? - pytam szczerze zaciekawiona
- Przyjeżdżałem samochodem na bramki autostradowe. Wiesz, te przy których obiera się opłatę za przejazd...
- Uhm. - kiwam głową
- Stawałem gdzieś z boku i udawałem, że mi się zepsuł samochód. Podchodziłem do ludzi i prosiłem ich o drobną pomoc na mechanika, bo nie mam nic pieniędzy, samochód pożyczony, jak nie dojadę to jestem ugotowany etc...
- I co? Pomagali?
- Oczywiście! I to jak!! – krzyczy podekscytowany – To było doskonałe miejsce bo ludzie jechali bardzo wolno i mieli już w ręce przygotowane portfele.
- No tak.
- Bardzo przejmowali się moją opowiastką i naprawdę dawali sporo pieniędzy. Czasami w jeden dzień potrafiłem nazbierać kwotę na jaką moja matka musiała pracować cały miesiąc.
- No, no, no...
- He, he...- Sergio śmieje się do swoich wspomnień – Pewnego razu pomógł mi jeden facet, któremu naopowiadałem przy okazji, że mam bardzo trudną sytuację finansową, że w domu bieda aż piszczy i takie tam... Wyobraź sobie, że dał mi wtedy tyle pieniędzy, że starczyłoby spokojnie na przeżycie ponad miesiąca!
- Miał pan szczęście.
- Sergio! – poprawia mnie – Ale masz rację Marta, miałem szczęście. Jeszcze tego samego wieczoru poszedłem na imprezę i bawiłem się jak nigdy. Piwo, wino, wódka! – podnoszę znacząco brew – No dobrze, nie było wódki, ale piwo, wino, kolorowe drinki dla dziewczyn! No i przede wszystkim duuużo dziewczyn!! – gestykuluje, mocno podekscytowany. Mnie to wszystko jakoś nie bawi – I gdy bawiłem się w najlepsze, otoczony wianuszkiem dziewczyn, zgadnij kto się pojawił? Ten mężczyzna, który pomógł mi przy bramkach na autostradzie!!!
Ha ha ha ha!!!! No i to jest dopiero śmieszne!
- Wiesz jak mi było głupio... – dobrze ci tak – Facet złapał mnie od tyłu za ramię, odwrócił i spytał dość groźnie; „to takiej pomocy potrzebowałeś?!”
- I co było dalej?
- Nic. Ten facet coś tam jeszcze pomarudził i poszedł sobie a ja bawiłem się dalej. Ale mówię ci Marta, tak mi było wstyd... Dlatego ja właśnie lubię takich odważnych  i zwariowanych ludzi jak ty.
Godz. 17.05   120km/h
Z moim nowym kierowcą nawiązałam dość dobry kontakt i teraz gadamy sobie w najlepsze. O wszystkim.
Sergio mimo wieku wydaje się być człowiekiem kochającym życie i przygody. Roześmiany optymista nic sobie nie robi z otaczających go zasad. Wydaje się krzyczeć całym sobą; „ŻYJ I DAJ ŻYĆ INNYM!!!”
- A wiesz Marta gdzie ja teraz jadę? – pyta z tajemniczym uśmiechem podnosząc wskazujący palec. Złoty, luźny zegarek przesuwa się z nadgarstka na przedramię.
- Do Wenecji. - odpowiadam
- Tak, ale gdzie konkretnie? – milczę bo wiem, że i tak mnie uświadomi – DO KASYNA!!! – krzyczy zadowolony z siebie – Jadę do najlepszego i największego kasyna we Włoszech po fortunę! Ha, ha!
- Nie boisz się? 
- Czego?
- Że przegrasz i wszystko stracisz.
- Moja droga przyjaciółko, bo chyba mogę się tak do ciebie zwracać?
Kiwam potakująco głową, choć minę mam jakbym zjadła cytrynę. Na przyjaźń trzeba przecież zapracować...
- No i super! – cieszy się – W końcu rozmawiamy już jak starzy przyjaciele. – znów łapie mnie zgiętymi palcami za nos – No więc, moja droga przyjaciółko, otóż nie uwierzysz, ale ja mam system! – ponowne podniesienie pouczającego palca i ponowne zsunięcie zegarka
- Masz rację. Nie wierzę.
- Ach, ty mały niedowiarku! - uderza mnie lekko pięścią w ramię
- A cóż to niby za system? - pytam z lekką kpiną w głosie
- Aaa... Widzisz! Nie mogę ci powiedzieć, bo to jest tajemniczy system. Znają go nieliczni. Pewne jest, że wygram fortunę!
- A jeśli nie? Jeśli wszystko stracisz?
- To niemożliwe. Grałem już według tego systemu i wygrywałem pieniądze o których nawet nie śmiałaś marzyć. Mówię ci Marta, wygrana jest gwarantowana!
Szybkim ruchem Sergio znów targa mnie za nos i dodaje do tego mierzwienie włosów jak u sześcioletniego chłopca. Tak właśnie teraz się czuję.
- W takim razie zazdroszczę. To chyba bardzo przyjemne w tak krótkim czasie zarobić tak dużo pieniędzy.
- Wiesz co?! Właśnie sobie pomyślałem... Jedź ze mną Marta! – wypala ni zgruszki ni z pietruszki – Jedź ze mną a sama się przekonasz, że mówię prawdę!
- Tak, jasne. - odpowiadam zaskoczona
- Ja mówię poważnie. Marta, przecież to genialny pomysł!
- Co?
Co on bredzi?
- Proponuję ci żebyś pojechała ze mną do Wenecji. – Sergio jest wesoły i podekscytowany – Pójdziemy razem do kasyna, będziemy się bawić, stroić głupie żarty, śmiać się z innych ludzi! Będzie świetna zabawa, zobaczysz! – krzyczy gestykulując. Zegarek zsuwa się z góry na dół, z dołu do góry...
- Dziękuję za zaproszenie, ale muszę odmówić. Jadę do Rzymu.
- A co cię czeka w Rzymie?!? W Wenecji na pewno dobra zabawa! Jedź ze mną! Daiii.... - macha ręką przed moim nosem ze złożonymi w dzióbek trzema palcami
- Ale ja muszę jechać do Rzymu. Już i tak mam opóźnienie a przecież muszę zarobić.
- Rzym, moja droga, stoi w tym samym miejscu od tysięcy lat i myślę, że jeszcze trochę postoi, więc...
- Tak, - przerywam zszokowana tak nieoczekiwaną propozycją – ale ja muszę zdążyć zarobić zanim zacznie się rok akademicki!
- To co powiesz w takim razie na mały układ?
Podnoszę pytająco brew.
- Pójdziemy razem do kasyna. Ja obstawię i dziesięć procent z tego co wygram będzie twoje. Hmm...? Co ty na to? Czyli jak wygram 1000 euro to 100 będzie twoje, jak wygram 5000 euro to 500 będzie twoje etc... A zaznaczam, że wygrana gwarantowana!
Z wrażenia nie mogę wydusić z siebie ani słowa. Gdzie jest haczyk?
- Daaiii... Martaa...!!! Zgódź się! Co masz do stracenia? W przypadku jeśli bym przegrał a jest to przecież niemożliwe, ty nic nie tracisz, moja droga! A ja nie będę sam, bo w świetnym towarzystwie. - przekonuje uradowany jak dziecko
Przyznam, że propozycja wydaje się kusząca. Smak przygody i zabawy ze szczyptą adrenaliny dodaje mi sił a może nawet skrzydeł. Z drugiej jednak strony... Prawie w ogóle faceta nie znam. Chodzi mi np. o to... No wiesz, gdzie będę spała?
- Nie, nie. Dziękuję. Ja naprawdę nie mogę. - przecząco macham rękami
- Marta, wiem że krótko się znamy ale uwierz mi, że wiesz o mnie więcej niz większość moich długoletnich znajomych. Nie musisz się więc mnie obawiać. Mam dzieci starsze od ciebie i nigdy nic złego bym ci nie zrobił. Przysięgam na moją matkę. – przykłada rękę do piersi na której połyskuje gruby, złoty łańcuch, widoczny dzięki rozpiętym pierwszym guzikom koszuli.
Tak Marta! Jedź! To może być twoja największa przygoda w życiu! Odzywa się mój głos w głowie.
Czy mama nie mówiła ci, że w ogóle nie powinnaś wsiadać z obcymi panami do samochodu a już zwłaszcza z nimi gdzieś jechać? – To jakiś drugi głos. Nie znam go za dobrze.
Jedź! Taka okazja może ci się więcej ni powtórzyć!
Daj sobie spokój. Nie wiadomo co cię tam czeka...
Jak to co?! Uroki życia weneckiego, wspaniałe widoki, których nie zobaczą wycieczki z aparatami fotograficznymi i być może WIELKA WYGRANA!!!
- Ja... Nie chciałabym się narzucać. – odpowiadam wciąż skołowana – Po prostu nie chcę przeszkadzać.
- Przeszkadzać?!? Marta, no co ty?! To prawda, pomysł wydaje się dość zwariowany. Wpadł mi zupełnie nieoczekiwanie i od razu mi się spodobał. Zawsze jeżdżę sam i zawsze jest drętwo, nudno i smutno. Aż tu nagle trafiła się taka osoba jak ty! Zwariowana, roześmiana i odważna...- Ha! Gdyby on wiedział jakim tchórzem jestem w rzeczywistości i ponurakiem w samotności, zmieniłby zdanie – Wiem, że z tobą będę się świetnie bawił i zapomnę o codziennych kłopotach. Będziemy szaleć po sklepach, jeść w restauracjach! – znów podekscytowany mocno gestykuluje – Samemu to nie daje takiej frajdy. I nie musisz się o nic martwić, Marta. Jestem dżentelmenem, co chyba widać po moich siwych włosach, he he....- chudą, żylastą dłonią przeczesuje swe szpakowate pióra. – Wynajmę nam po pokoju w hotelu. W najgorszym wypadku będziesz zmuszona spać ze mną w jednym dwuosobowym pokoju. O ile nie przeszkadza ci obecność spruchniałego starca, he he!
- Nie, no nie byłoby problemu.
Czemu kłamiesz? Przecież wiesz, że byłby problem bo właśnie tego się boisz!
- Czyli zgadzasz się?! Super! Obiecuję, że nie chrapię! Moje dzieci nie chcą ze mną jeździć. Mają swoje życie a wnuki są jeszcze za małe.
- Ja nie powiedziałam, że się zgadzam.
- Ale nie powiedziałaś też, że się nie zgadzasz, prawda?
Czego się boisz? Przecież to stary dziad, tzn. Starszy pan. W razie kłopotów powalisz go jednym ciosem.
Taak...? A kiedy to uczyłaś się karate, kung-fu, albo chociaż boksu...?
Pamiętasz jak biłaś się z chłopakami w podstawówce? Najczęściej w obronie Renaty. Zdarzało się, że od ciebie obrywali...
Chłopcy z podstawówki to nie to samo co dojrzały facet. Role trochę się odwróciły. Według starożytnych Greków mężczyzna jest najsilniejszy ok. czterdziestego roku życia.
No właśnie! A on ma około sześćdziesiątki! Grecy posadziliby go w radzie starszyzny.
A jak nie dasz rady? Jak ci się po prostu nie uda? Co jeśli już na zawsze zostaniesz w Wenecji pływając w Canale Grande dopóki nie zjedzą cię ryby lub cię nie wyłowią i pogrzebią jak należy? Co wtedy?
A co ma się nie udać? Jak ty nie dasz rady, to kto da radę? Pamiętaj o tym! Poza tym trzeba być optymistą i nie zakładać od razu najgorszego scenariusza! Wykorzystaj okazję! Przynajmniej będziesz miała o czym opowiadać...
Właśnie... Jak ja nie dam rady, to kto da radę...? Może będzie o czym opowiadać...
Te wszystkie myśli przewinęły się w mojej głowie w ułamku sekundy.
- Dobrze więc. - mówię - Pojadę z tobą, Sergio. 
A co mi tam? Raz kozie śmierć!
- Świetnie! Dobra decyzja! Nie pożałujesz. - znów łapie mnie zgiętymi palcami za nos
Mam nadzieję...
- Ale na krótko. Dwa, trzy dni. Potem muszę wracać do Rzymu. – ostrzegam. 
Facet robi mi łaskę a ja go ostrzegam. Muszę trochę odpuścić.
- Wyjedziesz kiedy będziesz chciała, Marta. Bardzo się cieszę, że się zgodziłaś.- uśmiecha się miło – Robi się późno więc zatrzymamy się zaraz w jakimś hotelu przy drodze. Musimy odpocząć bo jutro czeka nas cały dzień jazdy.
Na myśl o hotelu ściska mnie w żołądku. Już nie długo okaże się jakim Sergio jest dżentelmenem...
Nie całą godzinę później....
- Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci wspólny pokój? Nie mają jedynek. Musiałbym wynająć dwie dwójki a to nie ma sensu. Wybierz sobie łóżko.

Cdn...

wtorek, 26 czerwca 2012

ROZDZIAŁ IX (część druga)


            Wchodzimy do ciemnego mieszkania, żeby nikogo nie obudzić. Przechodzimy przez spore pomieszczenie, które jest przedpokojem i zapewne kuchnią zarazem, następnie skręcamy w prawo, w niewielki korytarzyk.  Po obu stronach a także na wprost znajdują się drzwi.
Sylwia otwiera te po prawej i wchodzi gestem ręki pokazując mi żebym poczekała na zewnątrz. Pół minuty później jakiś mężczyzna w slipkach lunatykując i obijając się o ściany, wychodzi z tegoż pokoju i zaspany, ciągnąc za sobą koc, idzie do tego na przeciwko. Za nim wychodzi Sylwia zapraszając mnie do pustego już pokoju. Zajmuję jedno z dwóch pojedynczych łóżek. Szeptem gadamy z Sylwią jeszcze przez chwilę, poczym zasypiamy jak dzieci.
Po raz pierwszy od dawna wysypiam się jak należy. Biorę prysznic (jak miło, z brodzika nie wylewa się woda) i jem z Sylwią i jej bratem śniadanie. Później dołącza do nas dwóch znajomych i jej chłopak. Wszyscy są bardzo mili i nikt nie zadaje pytań skąd się tu wzięłam i dlaczego u nich dziś spałam.
- Kurwa! Ktoś się do mnie w nocy przytula. Myślałem, że to moja z pracy wróciła a to Grzesiek! Co, Sylwia wyrzuciła cię z sypialni? Ha ha ha ha...!!! – śmieje się brat Sylwi
- Nie wyrzuciłam go, tylko poprosiłam żeby się przeniósł do was, żeby Marta miała gdzie spać.
No tak, teraz mi głupio, że ktoś przeze mnie musiał rezygnować ze swego łóżka...
- Naprawdę nie trzeba było. Mogłam się przespać na podłodze przecież...
- Daj spokój! Przecież to żaden problem. A co, - zwraca się w stronę brata – żonka jeszcze nie wróciła?
- Wróciła ale strasznie późno.
- A gdzie pracuje? - pytam zaciekawiona
- Myje naczynia w restauracji tutaj niedaleko. Robi po dwanaście godzin dziennie, czasem więcej.
- Zarabia chociaż dobrze?
- Lepiej niż jak pracowała na budowie.
- Pracowała na budowie? - dziwię się
- Taak... Jako pomocnica. Niby mniej godzin ale daj spokój! Wyobraź sobie, że makaroniarze stali sobie spokojnie z papierosem, patrząc jak ona dźwiga wiadro gruzu z szóstego piętra.
A myślałam, że ja ciężko pracuję...
- Kurczę! - nie wiem co powiedzieć
- Marta, jedz jeszcze kanapki. - upomina mnie Sylwia -Tutaj masz miód.
- Dzięki.
A podobno Polak za granią prędzej ci oczy wydłubie niż pomoże.
- Właśnie Marta. Jedz, jedz i nie krępuj się!
W tle z magnetofonu słychać muzykę z polskimi przebojami.
- Dużo jest tutaj Polaków?
- Dość sporo. Wiesz, Polacy są wszędzie. Ja na budowie pracuję z czterema ale to są chłopaki z Mirto.
- Z Mirto?
- Aha.
- Znam jednego Polaka z Mirto. To znaczy nie wiem czy on nadal tam mieszka. Bardzo fajny facet. Ma na imię Wojtek. Jest dość chudy, mojego wzrostu i rudowłosy.
- Pewnie chodzi jej o Lisa. odzywa się ich znajomy
- Aaa... Lisu! No jasne, że go znam!
- Nie wiedziałam, że ma ksywkę Lis. - uśmiecham się
- No bo szczwany lis z niego. – śmieje się brat Sylwii, grożąc w moim kierunku palcem – Pracował ze mną na budowie ale teraz nie ma go w ogóle we Włoszech. Wyjechał do Polski. A skąd ty go znasz?
- Pracowaliśmy razem dwa lata temu w kuchni. A że pracowaliśmy często po osiemnaście godzin na dobę, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.
- Zaprzyjaźnić? - chłopak znacząco porusza brwiami
- Dokładnie i bez żadnych podtekstów proszę! – tym razem ja śmieję się grożąc palcem w jego kierunku
Pamiętam jak myjąc razem naczynia lub pomagając kucharzowi, obgadywaliśmy Włochów lub opowiadaliśmy sobie historie swojego życia. Pracując tyle godzin każdego dnia, można się wiele o sobie dowiedzieć... A ponieważ pracowaliśmy w restauracji gdzie odbywały się wesela, słysząc w kuchni dobywającą się z sali muzykę w wolnej chwili Wojtek prosił mnie do tańca. Ja w białym kitlu, fartuchu rzeźniczym i siateczkowym, białym czepku na głowie (nie wiem dlaczego szef kazał mi nosić oprócz zwykłego fartucha, jeszcze jeden, rzeźniczy. Było mi przez to bardzo gorąco. Było to o tyle dziwne, że inne panie pracujące przy zmywaku nie musiały go nosić), Wojtek zaś w białym, wyciągniętym i poplamionym od różnych sosów podkoszulku, spodniach w drobną, biało-czarną kratkę i chodakach, pląsaliśmy między zlewozmywakiem a kuchenką. Musieliśmy wyglądać komicznie, bo za każdym razem gdy tańczyliśmy śmiał się z nas nie tylko personel kuchenny ale i wszyscy kelnerzy.
Wydaje mi się to teraz takie odległe. Miałam wtedy siedemnaście lat.
Miło wspominam także wspólnie spędzoną, całkowicie przegadaną noc na plaży. Wyobraziliśmy sobie wtedy, że wcale nie pracujemy we Włoszech.  W ogóle nas tu nie ma. Jesteśmy np... W Portugalii i wylegujemy się na plaży pod gwiazdami bo przecież jesteśmy na wczasach a odciski na naszych poharatanych dłoniach są od zaciskania liny na łajbie i żyłki wędkarskiej a nie od miotły, ścierki i krewetek.
Tak więc to miejsce, miejsce w którym między jednym a drugim zdaniem zastała nas „różanopalca jutrzenka”, pozostało naszą "Małą Portugalią".
- Szkoda, że go nie ma teraz we Włoszech... – mówię wracając myślami na ziemię – Jak pech, to pech.
- Nie martw się. Na długo nie wyjechał, lada dzień będzie wracał.
- Hmm... Będzie wracał powiadasz? – mówię zamyślona, raczej sama do siebie – Macie może jego polski numer?
Właśnie wpadłam na genialny pomysł...
Po krótkich poszukiwaniach brat Sylwii podaje mi numer do Wojtka.
- Masz, zadzwoń z mojego telefonu.
- Dziękuję. To potrwa tylko chwilkę.
Dzwonię, czekam i...
- Słucham? - słyszę męski głos w słuchawce
- Dzień dobry. Marta mówi. Czy mogłabym rozmawiać z Wojtkiem?
- Momencik... Braaaat!!! Kobieta do ciebie dzwoni!!
- Jaka kobieta? - słyszę w tle
- Nie wiem! Jakaś Marta!
- Nie ma mnie w domu dla żadnych kobiet!
- Powiedz mu, że to Poleczka. - wcinam się
Przypomniało mi się, że Wojtek zawsze mnie tak nazywał.
- Ona mówi, że jest Polką!!!
- Co?! To mów od razu, że Poleczka!
- Cześć Wojtek. - mówię - Słuchaj, muszę się streszczać.
- O co chodzi Poleczko?
- Podobno wracasz niedługo do Włoch, prawda?
- No dokładnie za pięć dni.
- Za pięć dni... Słuchaj, mógłbyś mi kupić w Polsce dwa metry lnu? Oddam ci pieniądze w Kalabrii jak tylko się zobaczymy.
- Dwa metry lnu?
- Tak. Najzwyklejszego lnu w naturalnym kolorze i półtora metra sznurka.
- Sznurka?
- Najlepiej takiego grubego. I jakiś mały dzwoneczek.
- Dzwoneczek?
- Aha, taki żeby dobrze się nim dzwoniło.
- Czekaj, zapiszę. Dwa metry lnu, półtora metra sznurka, dzwoneczek... Czy coś jeszcze?
- Tak. - odpowiadam po chwilce namysłu - Dwie tabliczki polskiej czekolady.
- Jakiej?
- No wiesz... Takiej z nadzieniem. Najlepiej owoce lasu.
- Nie wiem czy uda mi się to wszystko kupić, ale postaram się. 
- No może być problem z czekoladą. To limitowana edycja.
- Rozumiem, że jesteś teraz w Kalabrii?
- Tak, tak. Będę tutaj do momentu kiedy ty przyjedziesz. Pamiętasz tę pizzerię w której kiedyś pracowałam po zwolnieniu się z restauracji?
- Pamiętam. Nie żartuj, że znowu tam pracujesz?
- Dokładnie! Będę tam na ciebie czekać a potem pojadę do Rzymu. Zresztą pogadamy gdy się zobaczymy. Muszę już kończyć. Pa Wojtek!
- Do zobaczenia Poleczko!
Oddaję telefon właścicielowi.
- Bardzo dziękuję. Ile jestem ci winna?
- Nie wygłupiaj się! Powiedz lepiej do czego ci te wszystkie rzeczy, które ma ci Lisu przywieźć.
- Czy to znaczy, że będziemy jednak razem pracowały? - cieszy się Sylwia
- Tak. Ale najwyżej przez tydzień.
- Super! Wreszcie będę pracować z kimś normalnym!
Ha ha ha! Dobre! Biedna Sylwia...
- No ale gadaj o co chodzi z tymi rzeczami? - dopytują się wszyscy
- Jak tylko Wojtek mi je przywiezie uszyję sobie strój mnicha i spróbuję zarobić jako statua w Rzymie.
- Jako co?!
- No jako statua. – mówię tonem, jakby to było oczywiste – Stanę nieruchomo gdzieś na rynku w stroju mnicha i jak tylko ktoś mi wrzuci jakąś kasę, ukłonię się, zadzwonię dzwoneczkiem czy coś w tym stylu. Coś tam wymyślę. - macham lekceważąco
- A poza tym wszyscy u ciebie w rodzinie zdrowi? – jeden z chłopaków puka się w czoło
- Pomysł nie jest mój. Mam w Krakowie kumpla, który w ten sposób zarabia na życie. Strój mnicha jest o tyle dobry, że kaptur zakrywa prawie całą twarz, więc spokojnie można mrugać powiekami a pod długą, luźną szatą nie widać też drgających z przemęczenia mięśni.
- Ty zawsze masz takie zwariowane pomysły? – pyta brat Sylwii
- Staram się jak mogę.
Dobrze, że w Rzymie mam już kij. Zawsze to jakiś dodatkowy rekwizyt do stroju.
W pizzerii faktycznie pracuję jeden tydzień tj. do przyjazdu Wojtka. Unzio przyjmuje mnie, bo jak twierdzi; „dodatkowa para rąk do pracy zawsze się przyda”. Mam być kelnerką razem z PierLuigim.
No cóż... Co tu dużo mówić... Śpię wśród trumien w zakładzie pogrzebowym Unzia, który znajduje się tuż obok pizzerii. To jego drugi biznes, bo jak mawia; „ludzie zawsze będą jeść i umierać”. Mógłby jeszcze założyć fabrykę sedesów...
Oficjalnie pracuję po osiem godzin dziennie ale wychodzi około dwunastu. Jestem w pizzerii jako pierwsza i z racji mieszkania obok, praktycznie cały czas. Około dziewiątej rano, zaraz po przebudzeniu, otwieram biznes. Wystarczy podnieść metalową kurtynę, żeby zobaczyć świat włoskiej kuchni. Drzwi nigdy nie są zamknięte.
Pierwsze co robię, to myszkuję po ogromnej lodówce w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Z wielkiego krążka sera „grana padano” kroję sobie mały kawałek (tak żeby kucharz się nie kapnął) i zjadam z apetytem.
Następnie z kuchni przechodzę do dolnej części restauracji. Otwieram ją i zaczynam sprzątać. Do godziny mniej więcej szesnastej jestem zupełnie sama w restauracji więc gdy pojawiają się goście, sama na swój sposób przygotowuję im posiłek (różnie mi to wychodzi ale na ogół nikt nie ma odwagi narzekać, zwłaszcza gdy wyjdę na salę z zakrwawionym tasakiem). Czasem około południa wpada PierLuigi ze znajomymi żeby najeść się za darmo, po czym wraca z powrotem na plażę.
Ok. godziny szesnastej przychodzi Sylwia, z którą na początku gadam o pierdołach. Później jednak napełniam dwa połączone ze sobą wiadra wodą. Taszczę je na górę do pizzerii, zamiatam i myję podłogę. Układam porozwalane dzień wcześniej stoły i krzesła.
Kucharz powinien przychodzić o godzinie szesnastej ale zawsze zjawia sie dopiero po osiemnastej, bo jemu nigdy się nie spieszy. Zawsze nie w sosie, że musi tu być i zawsze ma pretensje, że ktoś mu zapasy wyżera.
Około godziny osiemnastej trzydzieści przychodzi PierLuigi (tym razem do pracy) i zawsze najpierw mnie opiernicza, że nic nie robię a później przykrywa stoły obrusami podczas gdy ja znów taszczę ciężkie wiadra z brudną już wodą na dół do studzienki kanalizacyjnej.
Odkąd dałam mu kosza, już mi w niczym nie pomaga.
Pizzarz przychodzi około godziny dziewiętnastej, często równie najarany jak PierLuigi. Śmieje się z byle czego jak głupi do sera (dosłownie, bo przecież wyszedł z wariatkowa i śmieje się krojąc mozzarellę). Często zamykają się z PierLuigim w kiblu i śmieją się razem. Wchodząc po nich do toalety zawsze czuć ostry zapach haszyszu.
Po godzinie dwudziestej zaczynają się schodzić goście. PierLuigi łaskawie odbiera mi każde zamówienie, bo według niego ja niczego nie zrozumiem więc mam tylko sprzątać ze stołu. Mimo wszystko walczę o klienta, bo zawsze to szansa na napiwek, choć szansa jest znikoma gdyż Kalabryjczycy częściej zostawiają numer telefonu, niż jakąś dodatkową opłatę.
Jeśli przypadkiem PierLuigi sprzątnie ze stołu, to nigdy nie znosi talerzy na dół do kuchni żeby Sylwia mogła je na bieżąco umyć. Ustawia je na jednym dużym stole i czeka do zamknięcia lokalu. Po północy znosi powoli wszystkie talerze. W ten sposób Sylwia często z braku zajęć pomaga kucharzowi a na koniec zostaje dłużej w pracy żeby umyć wszystkie talerze na raz. Staram się temu zapobiec znosząc wszystko na bieżąco. Często niosąc ciężkie talerze od pizzy mijam po drodze PierLuigiego, który stoi spokojnie patrząc i paląc papierosa. No po prostu ręce opadają... (dosłownie i w przenośni).
Najbardziej jednak denerwuje mnie ten szalony pizzarz, który bynajmniej nie jest pozytywnie zakręcony. Zawsze gdy czegoś ode mnie chce woła na mnie „bambola”, np.;
- Eee! Lalka! Pizza jest gotowa!
- Tyle razy ci mówiłam, baranie, że mam na imię Marta!
- Dobra, dobra lalka! Zanieś tę pizzę!Ha hah!
No i gadaj tu z takim. Zupełnie nie rozumiem dlaczego zasłużyłam sobie na taką ksywkę. Żebym to miała porcelanową cerę lub posągowe rysy... Ale mój wielki i krzywy nos upodabnia mnie raczej do Wielkiego Gonzo niż do jakiejś lalki. Po jakimś czasie przestałam reagować na jego wołanie. Może sobie krzyczeć na całą pizzerię ile sił w płucach ja udaję, że nie słyszę. W końcu chyba kapnął się, że coś jest nie tak, bo któregoś dnia zagaduje;
- Bambola! Dlaczego ty się tak oburzasz gdy cię tak wołam?
- Bo tego nie lubię. Mam na imię Marta.
- Dlaczego nie lubisz? Ty wiesz jak cieszy się dziecko gdy dostanie lalkę? Takie dziecko jest przeszczęśliwe...
- Wiem. Jest szczęśliwe przez jeden dzień a potem obcina lalce włosy, urywa głowę, wykręca kończyny i rzuca w kąt. Dziękuję ale naprawdę nie chcę być lalką.
- Ale nią jesteś! Ha ha ha!
- Nie jestem. Lalki są puste w środku a ja coś czuję. Rozumiesz?!
Od tej pory pizzarz rzadziej nazywał mnie lalką. Zawsze to jakiś postęp.
Pod koniec pracy wszyscy pracownicy zanim pójdą do domu, siadają przy wspólnym stole, jedzą, piją wino, rozmawiają... No, prawie wszyscy, bo ja muszę myć i wycierać kieliszki, których zebrała się cała masa. Czasem pomaga mi Sylwia, choć nie należy to do jej obowiązków ale nigdy PierLuigi.
Potem wszyscy rozchodzą się do swoich domów a ja biorę mydło, szampon, ręcznik i idę na plażę. Gdzieś przecież trzeba się umyć. Wybieram odludne miejsce i wchodzę do morza. Często pływam nago, bo w nocy i tak nikt nie widzi a uczucia pieszczącej każdy centymetr ciała przez wodę nie da się z niczym porównać. Te nocne chwile spędzone w morzu napawają mnie optymizmem. Kiedy nade mną milion gwiazd i księżyc sprawiający wrażenie jakby świecił tylko dla mnie a wokół mnie, w wodzie, tysiące małych iskierek otaczających mnie przy każdym najmniejszym ruchu, czuję się doceniona i na swój sposób ważna. Jestem tylko ja i wszechświat. W takich momentach wiem, że poradzę sobie ze wszystkim. Po prostu czuję to i nikt mi tego nie może odebrać.
Gdy zmywam już z siebie trudy dnia, idę pod plażowy prysznic, żeby zmyć z siebie sól i bród. Wprawdzie woda pod prysznicem jest zimna ale tylko na początku, zresztą po wyjściu z morza tak się tego nie czuje.
Potem wracam z powrotem do pizzerii a raczej do zakładu pogrzebowego i około drugiej w nocy znów kładę się spać między trumnami.
Myślę sobie, że życie naprawdę potrafi zaskakiwać...
I to by było na tyle jeśli chodzi o moją tygodniową pracę w pizzerii. W sumie nic wielkiego. Nic ciekawego się nie wydarzyło... Chyba, że interesuje cię jak PierLuigi któregoś dnia masturbował się stojąc w drzwiach, gdy ja nakrywałam za niego obrusy (zrobi chyba wszystko żeby się wykręcić od pracy). Nie, myślę, że nie ma w tym nic interesującego.
W ostatnim dniu w pizzerii pojawia się niczym anioł wybawienia, Wojtek. Przywiózł mi wszystko tak jak obiecał (dwa metry ciemnobrązowego lnu, sznurek, mały dzwoneczek i dwie tabliczki czekolady, które pochłonęłam z nim od razu jak je zobaczyłam). Pomyślał i przywiózł też igłę ale zapomniał nici więc w nocy biorę kuchenne nici i szyję strój mnicha. Wyszedł całkiem, całkiem.
Następnego dnia proszę Unzia o wypłatę gdyż chcę się zwolnić. Ten najpierw wydziera się na mnie, że powinien mi w ogóle nie zapłacić bo przecież nic nie robiłam i ogólnie jestem darmozjadem. Nie tak jak inni kelnerzy (czyt.PierLuigi) i wreszcie z trudem wypłaca mi 20 euro za dzień, zamiast jak się wcześniej umawialiśmy 25 euro, bo przecież nie zasłużyłam na więcej. W ten sposób Unzio zaoszczędził na mnie 35 euro. Dawny szef tej pizzerii, Don Giovanni, nie poniżyłby się żeby oszukać na tak małą kwotę. Na odchodne pytam Unzia z ciekawości;
- Na co właściwie choruje szef? Dlaczego leży w szpitalu?
- Sprawy sercowe. Mówiłem ci.
- Tak, ale co się stało? Zrobił sobie coś? Słyszałam, że się otruł...
- A jak myślisz, - mówi z sarkastycznym uśmiechem – dlaczego ciągle brakuje płynu do podług? - i zachłystuję się własnym śmiechem
Żegnam się z Sylwią, która jest zrozpaczona, że już więcej z nikim tu nie pogada i ponieważ jest już wieczór i za późno żeby łapać stopa, idę z Wojtkiem do Małej Portugalii.
- Z nim to idziesz, a ze mną nie chciałaś! – krzyczy PierLuigi widząc, że odchodzę z Polakiem w kierunku plaży.
- Przestań się wydzierać. My idziemy świętować! – odpowiadam wskazując mu wino, które trzymam w ręce.
- Aaaa...!!! Sii!!! – krzyczy tonem przedszkolaka – Już ja znam takie świętowanie!
Już mam mu coś odpowiedzieć ale Wojtek powstrzymuje mnie gestem ręki;
- Daj spokój. Przecież to Włoch a dla Włochów każdy kto idzie na plażę z płcią przeciwną na pewno idzie się pieprzyć. Każdy przecież sądzi po sobie.
Też prawda. Wzruszam ramionami i idziemy.
Dochodzimy do naszej „Małej Portugalii” i rozkładamy się na znalezionych nieopodal plastikowych krzesełkach. Mocząc nogi w morzu opowiadam Wojtkowi moje dotychczasowe przygody.
- Poleczko! – kwituje moją opowieść Wojtek – Jesteś jedyna w swoim rodzaju.
- Eee...tam! Gadanie takie...
- Naprawdę. Podziwiam cię za odwagę i ci zazdroszczę, bo ja nigdy bym się na coś takiego nie odważył, chociaż bym bardzo chciał. Twoje zdrowie! – dodaje wznosząc butelkę wina – Żeby ci się wszystko udało!
Piję wino z Wojtkiem wspominając co do tej pory przeżyłam. Oczywiście nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć, że prawdziwe przygody dopiero przede mną.
- Wiesz, - mówię rozmarzona – chciałabym kiedyś napisać książkę. O tym co tutaj przeszłam. O tym, że to zdarzyło się naprawdę... Boję się, że ludzie mi nie uwierzą. Rozumiesz o co chodzi? Jeśli przeżyłeś coś ciekawego, to chcesz się ze wszystkimi tym podzielić żeby inni mogli zaczerpnąć z tego jakieś wskazówki a ci, którzy nigdy w ciebie nie wierzyli zobaczyli, że ciebie też na coś stać.
- Rozumiem. - Wojtek popija łyk wina
- Dlatego właśnie chciałabym napisać książkę o tej podróży. Chciałabym żeby ewentualny czytelnik poczuł moją samotność, strach, czasem radość lub odprężenie ale obawiam się, że nie potrafię tego przelać na papier.
- Dlaczego nie? Ja w ciebie wierzę, Poleczko.
- No nie wiem... W szkole średniej zawsze dostawałam tróje z prac na języku polskim. Czasem miałam ochotę powiedzieć nauczycielce oddając jej pracę żeby się nie trudziła czytaniem tylko od razu wpisała tróję.
- Ale przynajmniej nie korzystałaś z bryków, prawda?
- No nie. Zawsze pisałam sama. Jednak większość klasy z nich korzystała lub ściągała gotowe prace z internetu i dostawała na ogół czwórki. I jaki jest z tego morał?
- Że nauczycielka była do bani?
- Że nie opłaca się być zarówno w szkole jak i w życiu uczciwym!
- Mimo wszystko obiecaj mi, że spróbujesz napisać tę książkę.
- To ci mogę obiecać ale czy coś z tego wyjdzie?
- A więc wznoszę toast za twój przyszły sukces literacki!
- Ha ha hah! No dobrze. Toast!
Wznosimy butelki i znów pijemy.
- O, o, o! Patrz! - wskazuję na niebo - Spadająca gwiazda!
- Mmm... Jak długo leci... Pomyślałaś życzenie?
- Jasne, a ty?
- Ja też.
Mam nadzieję, że Cyryl czasami o mnie pomyśli między jednym a drugim piwem.
- No, opowiadaj. - szturcham Wojtka w ramię - Jak tam twoje sprawy sercowe?
- Aaa... No jest taka jedna - uśmiecha się - ale nie wiem czy coś z tego będzie...
- Dlaczego?
- Aaa... Co ja ci będę mówił... - macha lekceważąco
- Czekaj, czekaj... – dolewam mu wina do kubeczka – Jeszcze trochę i wszystko mi ładnie wyśpiewasz, he he! Jak na spowiedzi. „In vino veritas!” – wznoszę kubeczek i znów popijamy łyka
- No dobrze, to lepiej od razu ci opowiem, póki jestem w miarę trzeźwy. No więc jest taka jedna ale nie wiem bo...
I tak nam mija noc. Całkiem przegadana. W pewnym momencie, gdy obok nas leżą już puste butelki po winie, Wojtek wskazuje na horyzont;
- Patrz! Nawet nie zauważyliśmy, że robi się coraz jaśniej.
- Łaa... Wschód słońca...!!!
Wstaję i ciesząc się jak dziecko zaczynam skakać po falach. Wojtek przyłącza się do mnie i oboje skacząc zaczynamy śpiewać:

  „Wiosna! Piękniejszy będzie świat!
Wiosna! Znów nam ubyło lat!
Wiosna! Wiosna wkoło i ja i tyyyy....!!!”

Zupełnie nie wiem dlaczego, bo przecież powoli zbliża się już jesień.
 Cdn...