wtorek, 20 listopada 2012

ROZDZIAŁ XIII (część pierwsza)



 Przyjaciel


"Gdy już sobie myślisz, że nawet w dniu urodzin
zostałeś zapomniany i opuszczony przez wszystkich,
dwaj przyjaciele przyniosą ci w prezencie
baryłeczkę miodu i pęknięty balonik."
                                                                                                                             Kłapouchy




                   Myślę, że nadeszła ta chwila kiedy trzeba się przemóc i i samemu poprosić o pomoc. Właśnie przypomniało mi się o pewnym kelnerze, który obiecał mi pracę gdy byłam w Rzymie po raz pierwszy. Sama nie wiem czy do niego zadzwonić.
Siadam na murku niedaleko Schodów Hiszpańskich i zastanawiam się czy Rosario mnie jeszcze pamięta. Na pewno nie pamięta. Rozmawialiśmy tylko przez krótką chwilę. Może jednak warto spróbować? Przecież ja go prawie w ogóle nie znam... Pamiętam jednak, że wzbudzał zaufanie. No i co? Dzwonić czy nie?  A jak się na mnie zdenerwuje, że mu przeszkadzam? No ale przecież mnie nie pobije przez telefon. Najwyżej odłożę słuchawkę.
     Znajduję budkę telefoniczną. Jeszcze przez parę minut stoję przed nią zastanawiając się czy dobrze robię aż w końcu myślę; „raz kozie śmierć” i dzwonię.
- Pronto? – słyszę męski głos w słuchawcę
- Halo, Rosario?
- Tak?
- Mówi Marta. Ta Polka co cię pytała o pracę jakiś miesiąc temu. Pamiętasz mnie? – mówię szybko wyrzucając słowa jak z armatki
- Bla, bla, bla, bla.....
- Nie rozumiem co mówisz. Jestem znowu w Rzymie i chciałam cię zapytać czy masz dalej możliwość załatwienia mi pracy...
- Teraz?! Praca?! Bla, bla, za późno bla, bla, bla.... - tyle jestem w stanie zrozumieć
- Czyli, że nic z tego? Niestety nie mogłam wcześniej. Tak wyszło. Myślałam, że może jeszcze coś się uda, bo jestem w dość beznadziejnej sytuacji i naprawdę potrzebuję pracy ale rozumiem, że nie da rady i przepraszam, że przeszkadzam.
Już mam odwieszać słuchawkę, gdy słyszę;
- A gdzie teraz jesteś?
- Na Placu Hiszpańskim.
- Nie ruszaj się. Zaraz tam będę.
- Ale wcale nie potrze...
- Umówmy się przy wejściu do metra na Placu Hiszpańskim. Będę tam za jakieś dziesięć minut. Blablabla...
- Co?
- Czekaj na mnie.
- No dobra...
Tylko po co? Skoro nie ma dla mnie pracy to po co się tu fatyguje? Czyżby coś wymyślił?
Dziesięć minut później przy wejściu do metra na Placu Hiszpańskim...
- Jesteś! – z nienacka wyrasta przede mną Rosario – Jak ty wyglądasz?!
- Jak?
- Jak siedem nieszczęść! – żywo gestykuluje jak typowy Włoch
Spodobało mi się to bezpośrednie zachowanie Rosaria. Bez żadnych zbędnych ceregieli zachowuje się jakbyśmy się znali już od bardzo dawna. 
- Daj ten plecak. – bez czekania na odpowiedź zabiera ode mnie ciężar – Wyglądasz jakby cię ciągnął do ziemi.
I znów przypomniało mi się w jaki sposób zauroczył mnie Cyryl. Właśnie przez propozycję poniesienia za mnie plecaka (tego samego zresztą) i równocześnie nie czekanie na odpowiedź. Wiem, że jest równouprawnienie ale jednak ciągle to bardzo miły gest.
- Jadłaś coś dzisiaj? – Rosario zerka na mnie z ukosa
Kręcę przecząco głową.
- Masz ci los! – macha ręką mówiąc jakby do siebie – Więc idziemy na śniadanie.
Rosario jest mniej więcej mojego wzrostu, może ciutkę wyższy ale dość chudy więc sprawia wrażenie wyższego. Dla jego czarnych, rzadkich włosów dawno już minęły lata świetności. Pociągłą twarzą, jej mimiką, zakolami na czole, gestami a nawet sposobem mówienia przypomina mi Roberto Beniniego.
- No więc opowiadaj. – mówi za każdym razem wymachując przy tym ręką – Co się z tobą działo.
Opowiedziałam mu możliwie jak najszybciej moje perypetie w jego ojczyźnie na co on co chwila przerywając odpowiada;
- Porca miseria!
Lub;
- Mammamia!
I oczywiście;
- Jesteś wariatka!
Siadamy przy stoliku na zewnątrz kawiarenki.
- Czego się napijesz? – pyta
- Mleka.
- Mleka?!
- Tak, mleka.
- Samego mleka? Bez odrobiny kawy? Takiego zupełnie czystego i białego mleka?! Akcentuje każde słowo w tak typowy dla Neapolitańczyków sposób, żywo przy tym gestykulując.
- Tak.
- Szalona... No dobrze. Zaczekaj. Zaraz wrócę.
Na szczęście na żywo łatwiej mi go zrozumieć niż przez telefon. Choć i tak niektórych słów poprostu się domyślam.
Po chwili wraca z mlekiem dla mnie i caffe stretto dla siebie.
- Tu masz rogalika. Lubisz cornetti?
- Jasne!
- To jedz i idziemy do mnie. Oczywiście nie masz gdzie się podziać...?
I znów szczery, przeczący ruch głową.
- Zatrzymasz się u mnie. Tylko się nie przestrasz warunków mieszkalnych. Nie długo będziemy się z tamtąd wyprowadzać więc nie przykładamy do tego wagi.
Rosario bierze mój plecak i idziemy do stacji metra.
Po dosłownie dwóch przystankach i przejściu jednej ulicy, dochodzimy do miejsca zamieszkania Rosaria.
- Kto z tobą mieszka? – pytam gdy wchodzimy do bramy
- Co?
- Mowiłeś, że niedługo musicie się wyprowadzać więc pomyślałam, że...
- Achaa...! Mieszkam z kolegą ale to nic nie znaczy! Hahaha! Pomogłem mu bo nie miał się gdzie podziać. Jest niegroźny. – Rosario puszcza do mnie oczko
Klatka schodowa do której właśnie weszliśmy przypomina mi trochę klatki w krakowskich przedwojennych kamienicach; szerokie schody i pięknie rzeźbiona poręcz.
Wchodzimy na trzecie piętro i od razu wychodzimy na długi, wspólny dla wszystkich mieszkań balkon. Z podwórka dolatuje zapach curry. Pociagam nosem.
- Na dole jest chińska restauracja. – wyjaśnia Rosario widząc że wychylam się przez metalową, rzeźbioną barierkę.
Na niższych piętrach, porozciągane są sznurki z praniem od jednej do drugiej strony balkonu. Na naszym akurat nic nie wisi, ale powyżej z powodzeniem suszy się bielizna. Bielizna o zapachu curry.
Przechodzimy przez jedną długość balkonu. Na końcu, prawie w rogu znajdują się drzwi do gniazdka Rosaria.
- Tylko się nie przestrasz. – uprzedza
- Michele, mamy gościa! – woła otwierając drzwi
Pokój nie jest mały, ale dość skromy. Na przeciwległej ścianie od drzwi stoją dwa łóżka. Jedno pojedyńcze, ułożone wzdłuż ściany w rogu. Zaś w drugim rogu podwójne. Po prawej okno a obok stół i parę krzeseł. Na jednym z nich siedzi czarnowłosy mężczyzna o miłej twarzy i ciemnej karnacji, który właśnie wstaje z miną jakby chciał powiedzieć „Rosario, mam dość! Co ty znowu wymysliłeś?”. I to by było na tyle. Aha, jeszcze umywalka umieszczona mniej więcej dwa metry od drzwi.
- Buon giorno. – mówię nieśmiało
- Dzień dobry. – odpowiada mężczyzna
- Marta siadaj. Rozgość się! To jest Marta. Marta, poznaj Michele. Mieszka ze mną narazie bo nie ma się gdzie podziać.
- Miło mi. – uścisk dłoni
- Marta, pomieszka z nami trochę bo aktualnie, wyobraź sobie, nie bardzo ma się gdzie podziać, a poza tym musi zarobić na studia.
Michele uśmiecha się do mnie przyjaźnie. Chyba jedziemy narazie na tym samym wózku.
- Czuj się jak u siebie, Marta. Jak chcesz się wymyć to łazienka jest po lewej stronie jak wyjdziesz na korytarz.
- Słucham?
- No na balkon. – poprawia – Tylko się nie przestrasz i uważaj bo ostatnio nam wybuchła.
- Co?
- Łazienka nam wybuchła.
Rosario sprawia wrażenie człowieka nie marnującego ani chwili. Podczas rozmowy ze mną krząta się po pokoju i przebiera się w galowy kostium.
- Szczerze mówiąc chętnie bym się wymyła, więc jeśli to nie problem...
- Nie, to żaden problem, wręcz przeciwnie. Umyj się, bo śmierdzisz.
- Naprawdę jest aż tak źle? – próbuję powąchać swoje pachy
- Hahahaha! – Michele pokłada się ze śmiechu
- Pewnie myłaś się w jakimś strumyku albo co, bla, bla, bla – momentami go nie rozumiem – jak spałaś w parku. Zaraz wstawię ci wodę do mycia. Wlejesz ją sobie do miski i bedziesz czerpać wodę z garnuszka, bo prysznic u nas nie działa. Przez ten wybuch, bla, bla, bla.... Nad prysznicem zrobiliśmy taki mechanizm ze sznureczkiem. Pociągasz za sznureczek i voila! Tylko oszczędzaj wodę bo jeszcze na spłukanie kibla musi starczyć.
- Hahahahahaa...! – to znów Michele
- Dobrze. – uśmiecham się, bo czuję, że Rosario stroi sobie żarty
Po chwili daje mi miskę z ciepłą wodą.
- Starczy ci tyle?
Znaczy, że to nie żart? Czyli koniec marzeń o porządnej kąpieli?
- Powinno starczyć. – odpowiadam – Dziękuję.
- Postaw tą wodę na półce nad prysznicem. Resztę bedziesz wiedziała jak zrobić. Tylko się nie zamykaj bo jak coś znów wybuchnie to trzeba będzie się włamywać.
- A jak wejdzie jej ten stary pedał z sąsiedztwa?
- A faktycznie! To lepiej się zamknij. On lubi wchodzić do łazienki jak ktoś tam jest.
- Mi nigdy nie wszedł, tylko tobie. – mówi Michele
- To dlatego, że jestem przystojnieszy. – Odgarnia szarmancko resztkę swych włosów, przyklepuje zakola
- No nie wiem... Może po prostu lubi starszych...
- Hahahahaha!!!! – oboje z Michele wybuchamy śmiechem
- O kim mówicie? – pytam rozbawiona
- Aaa... Jest tu taki jeden. - wyjaśnia Michele – Mieszka obok i ma około 70 lat i jest gejem. Podobno dostawiał się do Rosaria, hahaha!
- Nie podobno tylko na pewno! Mojemu neapolitańskiemu urokowi nikt nie jest wstanie się oprzeć. – znów gest odgarniania włosów
- Hahaha! Zaraz, zaraz... Skąd  wiecie, że jest gejem?
- Pedałem jest po prostu! Orecchione i tyle!
 Rosario dotyka swego ucha, poczym wyciąga białą koszulę ze spodni, rozpina dolne guziki, przywiazuje ją sobie w pasie na kokardkę i opiera się o framugę otwartych drzwi, wypinając maksymalnie tyłek.
- Kiedyś ktoś puka, otwieram a tu on w samych majtkach i koszulce na ramiączkach stoi w takiej właśnie pozycji i mówi; ”Ciaoo... Jestem Giorgiooo...”
- Masz może pożyczyć szklankę mąkiii...? Hahahahaha!!! – Przedrzeźnia Michele
- O cholera! Idzie! – cały czerwony rozwiązuje szybko koszulę, wkłada ją z powrotem do spodni  i mówi;
- No, Marta, tu właśnie jest łazienka. To możesz się już myć. Powodzenia.
- Dziękuję.
Wchodzę do łazienki i przez pierwsze trzy sekundy nie wierzę własnym oczom. Zaraz potem zaczynam się głośno śmiać. Żałuję, że nie mam klapek... Łazienka jest bardzo mała i cała czarna, a dokładniej, osmolona. Wszędzie jest pełno popiołu i ogólnie brud, syf i malaria... Toaleta a właściwie coś, co z niej zostało, trudno to nazwać toaletą, to po prostu jedna wielka dziura. Prysznic, to właściwie tylko brudny brodzik, z półką na górze i jakimiś sznureczkami. Obok stoi garnuszek. Ogólnie rzecz biorąc, całość wygląda jak po Czarnobylu.
   Kładę swoje rzeczy na kafelkach podłogowych przy drzwiach, bo tam jest najmniej brudno i w jednym miejscu żeby pobrudzić tylko jedną część ubrania. Buty kładę przy brodziku i na palcach jednej nogi staram sie umyć jak najdokładniej z jak najmniejszą ilością wody. No cóż był pięcio gwiazdkowy hotel, dla odmiany musi być troszkę coś innego... Nie jest tak źle... Ałłaa!!! Garnuszek spadł mi na głowę.
Po kąpieli Rosario oświadcza, że musi iść do pracy i że Michele ma się mną opiekować. Postanawiam dowiedzieć się czegoś więcej o jego współlokatorze. Michele jest niski, przynajmniej niższy ode mnie, ale krępej budowy. Ma ciekawą twarz, gęste, czarne brwi i jakoś mu tak dobrze z oczu patrzy. Wydaje się być nie mniej skrępowany moją obecnością niż ja jego. Trzeba przerwać tę krepujacą ciszę, bo odkąd Rosario wyszedł, nie ma komu trajkotać.
- Jesteś Włochem? –pytam
- Nie. Pochodzę z Armeni.
- To ciekawe...
    I Michele streszcza mi historię swojego życia... Opowiada o tym jak studiował na jednym z najstarszych uniwerytetów armeńskich gdzieś na jakiejś wyspie, o tym jak siedem lat spędził w wojsku;
- Mieszkaliśmy w górach, w takich barakach i było okropnie zimno. Nie było pryszniców więc myliśmy się w miskach, a najcześciej po prostu w śniegu. Dostawaliśmy jedno mydło na sześć osób. Wyobraź sobie jak w tym baraku śmierdziało...
 I jak go do tego wojska zwerbowali;
- Rankiem tuż po moich osiemnastych urodzinach śpię sobie spokojnie, a tu nagle ktoś wali w drzwi „otwierać!” i takie tam... Moja matka przestraszona pyta co się stało a oni że po syna przyszli; „musi wypełnić swoje zobowiązania wobec państwa”. Ona na to, że jej synowie już są w wojsku, (mam czterech braci), a oni że przyszli po najmłodszego. Pamiętam, że zerwali mnie dosłownie z łóżka, kazali się tylko ubrać i iść ze sobą. Nie dali czasu nawet na spakowanie...
Brzmi jak historia z jakiegoś filmu... Albo jedno z opowiadań o radzieckich łagrach...
Pokazuje mi również książkę o Armenii wyraźnie zadowolony, że ktoś się tym poważnie interesuje.
        Mniej więcej godzinę później wyruszamy oboje odwiedzić Rosaria w pracy. Zabieram ze sobą strój mnicha, a nóż dzisiaj uda mi się coś zarobić?
Gdy dochodzimy do resturacjii Michele po przywitaniu się z Rosariem z dumą mówi, że mnie przyprowadził i że wszystko wporządku, poczym idzie załatwić swoje sprawy.
- Jak się umyjesz, odrazu lepiej wyglądasz. – Rosario splata ręce na piersiach spoglądajac na mnie z ukosa – Siadaj, - wskazuje stolik – przyniosę ci coś do jedzenia.
Siadam we wskazanym miejscu i obserwuję tego ruchliwego Neapolitańczyka podczas pracy. Wyglada na to, że nieźle się w niej odnajduje. Tu zagada, tam rozśmieszy, innym razem pokokietuje starsze panie wniebowzięte cudownym kelnerem i śmiejące się do niego piskliwie niczym nastolatki. Wreszcie podchdzi do mnie i stawia przede mną talerz sałatki.
- Może być? – pyta
- Oczywiście. Dziękuję.
Uśmiecha się tajemniczo i znika za drzwiami restauracji. Za jakiś czas wraca, pyta czy smakowało i przynosi rachunek.
- Tak, smakowało. – z przerażeniem spoglądam na kwitek – Trochę jednak drogo jak na sałatkę...
- Napiwek jest mile widziany. – uśmiech nie schodzi mu z twarzy
Patrzy na mnie, czeka i w końcu odchodzi do innych.
Wyciągam z porfela odpowiednią kwotę i kładę na talerzyku z rachunkiem. Gdy Rosario pojawia się przy mnie ponownie zabiera po prostu talerzyk.
Gdybym wiedziała, że mi policzy na pewno nie zamówiłabym takiej drogiej sałatki. Nie była znów taka rewelacyjna...
Mój kelner ponownie pojawia się na „ogródku”, podchodzi do mnie z tym samym talerzykiem i pyta;
- A te dwa centy więcej to ma być niby napiwek, eeh?!
- Tak jakby.
- Naprawdę myślałaś, że cię skasuję? - kładzie talerzyk na stole – Schowaj sobie te pieniądze, tylko żartowałem.
- Oczywiście wiedziałam, ale i tak myślałam żeby ci zapłacić.
- Dobra, dobra...
Śmiejemy się oboje. Chowam pieniądze z myślą; co oszczędzone, to zarobione.
- Idę zaraz pracować.
- Gdzie? Pytałem szefa i teraz nikogo nie potrzebujemy. Za późno się zgłosiłaś.
- Idę mimować. Spróbuję przynajmniej.
- Gdzie?
- Na Piazza Navona. Do której dziś pracujesz?
- Do północy.
- Do zobaczenia więc o północy. Przyjdę zdać ci relację.
Zabieram swoje manatki i wychodzę.
- Aha, i bardzo ci dziękuję za posiłek.
- Nie ma za co. Idź lepiej zarób. 

Cdn...

sobota, 13 października 2012

ROZDZIAŁ XII (część czwarta)



- Hej! Zgubiłaś się? - niemłody już mężczyzna na starym skuterze zagaduje mnie na światłach.
- Próbuję dostać się na „Piazza Mazzini”. Nie wie pan może gdzie to jest?
- Zaraz, zaraz... - schodzi ze skutera taszcząc go na chodnik. - Niech pomyślę... Musisz iść w tamtym kierunku, - wskazuje - ale to jest kawałek drogi.
- To znaczy, że dobrze idę?
- Nie bardzo. Lepiej by ci było gdybyś dwie ulice temu skręciła w lewo.
To co ja mam zrobić?! Nic mi się nie udaje.
Mężczyzna spogląda na zegarek, przez chwilę coś rozważa i w końcu proponuje:
- Mogę cię podwieźć jeśli chcesz.
- Jężeli to nie sprawi panu kłopotu.
Po chwili jedziemy już zatłoczonymi ulicami Rzymu.
- Mam na imię Valence. - mówi przez ramię - To jest właściwie mój pseudonim.
Ma ciemną karnację, czarne włosy i jest jakby to ująć... Jakiś taki włochaty. Przynajmniej spawia wrażenie włochatego. Mniej więcej mojego wzrostu ale z niezłym dorobkiem tłuszczyku na brzuchu.
- Dlaczego pseudonim?! - krzyczę do jego włochatego ucha
- Ponieważ jestem artystą.
- Aha.- to wszystko wyjaśnia. Artyści zawsze się dziwnie zachowują i ubierają. Na tym chyba polega bycie artystą. No i wypadałoby mieć jakiś nałóg...
Chwila ciszy...
- Wszyscy mnie znają w Rzymie.
Jakoś nie widzę tłumu fanek i ochroniarzy.
- W restauracjach często nie płacę za posiłek. Gdy tylko wejdę do jakiejś kawiarni, witają mnie sami jej właściciele. Nic specjalnego ale jestem rozpoznawany na mieście.
- Aha.
- Nie spytasz co robię? - odwraca swoją zdziwioną, włochatą twarz
- A co takiego robisz?
- Jestem artystą, muzykiem.
- Aha.
- Potrafię grać na wielu instrumentach. Pianino, gitara, skrzypce...
- O? - mówię bo za bardzo nie wiem co innego powiedzieć
Zawsze uważałam, że jak ktoś jest od wszystkiego, to jest do niczego. Ale może się mylę.
- Właściciele restauracji i przeróżnych lokali zapraszają mnie na wieczory, żebym dla nich grał.
- To miłe.
- Tak. Najczęściej gram na flecie. Najbardziej lubię.
- Rozumiem.
- A skąd jesteś tak w ogole? - pyta gdy światała zmuszają nas do postoju
- Z Polski. A ty? Nie wyglądasz na Włocha.
- Zgadnij! Podpowiem ci; kraj z którego pochodzę jest znany z przepięknych dywanów...
Dywany... Dywany... Wiem, że Persja była znana z dywanów ale to odpada z wiadomym powodów. Hmm...
- Druga podpowiedź; mój kraj słynie również z przepięknych kotów.
No nie... Nic innego nie przychodzi mi na myśl.
- Więc pochodzisz z Iranu. - mówię
- Co?!? Nie! Nie obrażaj mnie! Z jakiego Iranu?!?
- Więc skąd?
- Jestem Persem! - odpowiada z dumą
Biedny... Nikt mu nie powiedział.
- Rozumiem... - odpowiadam z powagą
Włochaty Pers rusza i za światłami skręca w lewo pozostawiając za sobą smugę czarnego dymu.
- A ty czym się zajmujesz? - pyta.
- Staram się zarobić na studia w Polsce. Pracowałam na początku trochę dla Włochów ale zawsze za nieuczciwe pieniądze. 
- Wiem coś o tym. - przerywa
- Teraz próbuę swoich sił jako mim ale chyba nie bardzo mi to wychodzi.
- A więc też jesteś artystką.
- Nie bardzo. Raczej zwykłą statuą. W dodatku z marnym skutkiem.
- Posłuchaj, - Valence zwalnia – We Włoszech każdy może być artystą. Wystarczy, że porozgłaszasz, że byłaś znana w swoim kraju i weźmiesz sobie fajnie brzmiący pseudonim. No i oczywiście musisz umieć coś robić. Mieć jakąś zdolność. Ja na przykład gram na instrumentach a reszta to otoczka, rozumiesz? Jesteśmy na miejscu.
- Ja nie mam żadnego talentu. – mówię schodząc ze skutera – Myślałam o aktorstwie, bo zawsze to lubiłam i nawet nie najgorzej mi to wychodziło ale przez moje końskie zęby nie dostałam się do szkoły aktorskiej. Nie mam też żadnych znajomości a do tego „fachu” są konieczne żeby coś osiągnąć.
- I tak po prostu się poddałaś? Przez zęby?
Valence emanuje energią.
- Nie. Nie tak po prostu. Próbowałam jeszcze wiele razy i nigdzie nawet nie pozwolono mi cokolwiek przedstawić, zarecytować. Oficjalnym powodem były zęby ale ja myślę, że wszystko się rozchodzi o znajomości. – ehh... To moje konspiracyjne podejście do świata...
- Albo przez to, że się z nikim nie przespałaś, hehe.
- Być może. Lubiłam zawsze tańczyć, ale jakoś też nie było mi dane. - nie wiem czemu mu to mówię – Moja matka mówiła, że do tańca trzeba mieć filigranową figurę i nigdy nie zapisałam się na jego naukę. Myślałam o szkole tanecznej ale takiej nie ma w Polsce. – przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
- W Rzymie jest jedna szkoła tańca. Chcesz zobaczyć? Zawiozę cię i potem z powrotem przywiozę na „Piazza Mazzini”. Co ty na to?
- Czemu nie?
I tak nie mam nic do roboty bo nic mi się nie udaje. 
Wsiadamy na skuter i dziesięc minut później jesteśmy już pod szkołą tańca.
- Tutaj też mnie znają. - mówi niby mimochodem
Tak po prawdzie to nie wiem na cholerę tu przyjechałam. Przeciez nie zmienie nagle studiów i nie przeprowadzę się do Włoch. Już ledwo w Krakowie daję sobie radę.
Budynek wydaje się szary na zewnątrz. Z wejściem przystosowanym dla inwalidów. Nie wysoki.
- Zobaczysz przynajmniej jak wygląda taka szkoła tańca.- Valence wprowadza mnie do środka. -  Zapamietaj sobie jednak, że ludzie o słomianym zapale nie mają tutaj czego szukać. Tutaj trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
Idziemy zakręcanym korytarzem wzdłuż sal. Valence wprowadza mnie do jednej z nich przykładając palec do ust.
- Cicho... - mówi.
Sala jest okrągła, otoczona lustrami do których są przymocowane poręcze.
- To jest sala baletowa.- szepcze mi mój przwodnik. - Chodź, usiądziemy na tych ławkach.- wskazuje na drewniane ławki przy wejściu.
Siedzę wpatrzona w tańczących uczniów. Zauroczona ich ruchami. Ubrani są normalnie. To znaczy każdy ma baletki i wygodny strój do wydziwiania różnych figur ale bez białych spódniczek i białych rajtuz. Najwyraźniej wykonują znany im już układ, bo ruszają się równocześnie. Jedni bardziej się do tego przykładają, inni trochę jakby „odwalają” zadanie.
Lewa noga maksymalnie w tył, do góry, równocześnie prawa ręka nad głową, lewa zgięta przy piersi, palce rozczapirzone. Przeskok na lewą nogę, prawa robi szybki ruch do przodu, zgięcie w kolanie i obrót.
Oczami wyobraźni widzę moją postać między nimi. Dlaczego nie? Ciekawe jakie warunki trzeba spełnić, żeby dostać się do takiej szkoły... Mieć pieniądze na utrzymanie w Rzymie i tańczyć od dziecka.
- Chodźmy dalej. - Valence szturcha mnie w ramię
Znów idziemy szarym, zakręconym korytarzem
"Raz, dwa, trzy! Prawo! Obrót! I je-szcze raz! Prawo! Obrót"
- Słyszysz? - Valence wskazuje drzwi po lewej przed nami
- Tak.
- Tam się uczą stepowania.
Faktycznie równolegle z odgłosami słychać miarowe; ”stuk, stuk, stuk” jakby obcasami o posadzkę.
Zaglądam do sali i widzę na oko ośmiu ludzi stepujących w specjalnych butach. Każdy z nich ma również kapelusik i czarno- białą laseczkę. Poza tym, większość odziana jest w dres (jeden chłopak ma nawet sztruksy). Nigdy nie widziałam na żywo stepujących ludzi więc wpatruje się jak w obrazek. Jeden z tańczących zauważa mnie stającą w drzwiach niczym ciele i pozdrawia gestem kapelusika, pouszczając równocześnie oko.
Valence ciągnie mnie za ramię.
- Nie przeszladzaj. Chodź, pokażę ci coś.
Wprowadza mnie do zupełnie pustej sali. Nie jest wielka ale zupełnie pusta.
- Gdzie tu jest włącznik światła? - Valence klnie pod nosem – Nie! Nie wchodź! Chciałem ci tylko pokazać, tu nie wolno wchodzić bez nadzoru.
Skaczę po sali wykonując piruety, udając raz baletnice, raz tancerkę brzucha.
- W dodatku jeszcze jesteś w butach! Jak ktoś nas zauważy to nie będzie wesoło.- lamentuje
W ciagu sekundy zdejmuję moje klapki. Boso tańczy się zdecydowanie wygodniej.
- I raz, dwa, trzy...lalala! - mówię do siebie - Tralala i raz, dwa, trzy!
Valence zaczyna pstrykać palcami do rytmu.
- I raz, dwa, trzy, lalala! - skandujemy razem
Przez tę krótką chwilę mogę sobie wyobrazić, że jestem uczennicą tej szkoły. Mój towarzysz oparty o ścianę pstryka do rytmu palcami, podczas gdy ja próbuję zająć jak najwięcej przestrzeni w jak najkrótszym czasie.
- Ktoś idzie! - mówi przestraszonym szeptem Pers
- No to co?
- Jak nas tu przyłapią, będziemy mieli problemy. Lepiej stąd wiejmy! Chodź!
Dość szybkim krokiem wydostajemy się z budynku.
- Myślałam, że cię tu znają. - mówię gdy wsiadamy już na skuter
- Znają, ale nie wszyscy. Zresztą... - macha lekceważąco ręką – Nawet fajnie się ruszasz.- zmienia temat – Tańczyłaś już gdzieś kiedyś?
- Tak, często tańczę w domu. Lubię wydziwiać.
- Masz wyczucie rytmu. Powinnaś spróbować działać coś w tym kierunku.
Czuję, że Valence coś ukrywa. Denerwuje mnie jego wszystko umiejąca i wszystko wiedząca postawa. Jestem jednak zbyt przejęta tym co zobaczyłam, żeby teraz o tym myśleć. Dawne marzenia powróciły. Oczami wyobraźni widzę siebie uczeszczającą do takiej szkoły. Co by było gdyby...?
- Mógłbyś zawieźć mnie z powrotem na "Piazza Mazzini"?
- Oczywiście. Przecież obiecałem.
Wracając Valence robi mi dziwny wykład:
- Żeby osiągnąć sukces w Italii trzeba być odrobinę sprytnym. Jak już wspominałem wcześniej, wystarczy, że ogłosisz wszem i wobec, że jesteś znaną personą w swoim kraju, będziesz wyglądać przy tym oryginalnie i coś tam potrafisz. Ty możesz to zrobić, Marta!
- Co?!
- Mówiłem, że możesz to zrobić! - przekrzykuje ruch uliczny i syk wiatru – Wyglądasz oryginalnie. Przynajmniej dla Włochów. Mówisz oryginalnym dla nich językiem i coś tam potrafisz.
- Nie potrafię grać na żadnych instrumentach! - krzyczę do jego ucha przykrytego warstwą włosów i kaskiem.
- Potrafisz tańczyć. To znaczy trzebaby było nad tobą sporo popracować, ale da się z ciebie coś wykrzesać. Jesteś jak nieoszlifowany diament.
Co on bredzi? Jaki diament? Jakie popracować?
- Co masz na myśli? - pytam gdy stajemy na światłach.
- Nie wystarczy tylko chcieć i coś tam potrafić. Trzeba doprowadzić to do perfekcji. Ćwiczyć, ćwiczyć no i nadać sobie jakiś przydomek oczywiście.
- Czy to konieczne? - pytam tonem dziecka, które nie chce zjeść szpinaku.
- Musisz się im kojarzyć z czymś niezwykłym, wyjątkowym i przede wszystkim egzotycznym. Co powiesz na przydomek; „Polska Księżniczka”?
- A co powiesz na przydomek: "Marta"?
- To zbyt proste i zwyczajne.
- Ale ja taka jestem!
- Nie możesz być prosta i zwyczajna jeśli chcesz coś osiągnąć!
- Nie chcę być żadną księżniczką. To brzmi głupio.
- Musisz być! Niech ci będzie już ta Marta, ale "Księżniczka Marta". Tak! To jest to!
- To głupie. - powtarzam
- Nie glupsze niż "Waleczny Pers Valence".
Na zielonym ruszamy dalej. To jest chyba najgłupsza rzecz jaką w życiu słyszałam.
- "Waleczny Pers Valence" i "Principessa Marta"... - powtarza jakby sam do siebie
- Co powiedziałeś?! - przekrzykuję wiatr
Bo wydaje mi się, że się przesłyszałam...
- Co powiesz na małą spółkę?! - krzyczy odwracając głowę
- Co?!
- Na współpracę!
- CO?!
- Współ-pra-ca!
- Ale o co chodzi?! Jaka współpraca?!
Valence zjeżdża na pobocze. Stoimy tuż obok stolików kawiarni. Z jednej strony da się słyszeć szum rozmów, z drugiej zaś, szum ruchu drogowego. Mój towarzysz jedną ręką trzyma swój skuterek a drugą gestykuluje żywiołowo tłumacząc swoj „chytry” plan.
- Mówiłaś, że próbujesz mimować, tak?
- Tak.
- I że ci nie wychodzi, tak?
- Tak.
- Więc ja mogę sprawić, że będzie ci wychodziło i zarobisz dużo pieniędzy.
- Dużo pieniędzy?
- No, przynajmniej na te twoje studia. - macha lekceważąco 
- To znaczy? - pytam zaciekawiona - W jaki sposób?
- Bardzo prosto. Ja świetnie gram na flecie a ty dobrze tańczysz. Moglibyśmy to połączyć. Zamiast stać nieruchomo i czekać aż ludzie ci coś wrzucą, sami do nich podejdziemy po pieniądze. – czuję przesuwające się trybiki w mojej głowie, które sprawią, że załapię o co mu chodzi  – Przejdziemy się po ogródkach restauracujnych np. na „ Piazza Navona”. Ja będę grał, ty w tym czasie zatańczysz a potem przejdziemy między stolikami z kapelusikiem. Co ty na to?
- No nie wiem...
- Jak uważasz ale ja samym tylko graniem wyciągam ponad sto euro w jeden wieczór.
-  Sto euro?!
- Tak, a co? Za mało? - Pers podnosi swoją krzaczastą brew
- Nie. Wręcz przeciwnie. Ciężko mi tylko uwierzyć, że na tym można zarobić taką kasę.
- Ja się głównie z tego utrzymuję.
- Mówiłeś przecież, że grasz po restauracjach i że wszyscy cię znają...
- No właśnie! To jak, wchodzisz w to? Dzielimy się 60% na 40%. Masz gwarantowane 50, 60 euro co wieczór.
Hmm...60, 50 euro to wcale nie taki mały pieniądz. W dwa tygodnie zarobiłabym na studia i zostałoby mi trochę na wynajem na pierwszy miesiąc...
- A dlaczego nie dzielimy się po równo?
- Bo to mój flet i mój pomysł. Ty będziesz tylko tańczyć. Poza tym będę musiał spędzić nad tobą trochę czasu żeby cię paru rzeczy nauczyć. Masz dzisiaj jeszcze trochę czasu?
20 minut później na bliżej nieokreślonym placu zabaw dla dzieci...
- Iii.... Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa, trzy, cztery!...
Valence „wyklaskuje” rytm a ja staram się do tego ruszać. Czuję się jak kretynka ale może w tym całym szaleństwie jest jakaś metoda...
- Dobrze ci idzie, tylko staraj się bardziej ruszać biodrami! Iii... Raz, dwa, trzy, cztery! Tak! Bardziej sexy!
Matko! Co ja robię?!
- Może zaczniesz grać na jakimś instrumencie? Przy muzyce naprawdę lepiej się tańczy...
- Wszystko w swoim czasie. Jeszcze nie jesteś gotowa.
- Nie wiedziałam, że do słuchania muzyki trzeba być specjalnie przygotowanym.
- Marta, - Pers podchodzi do mnie i z miną psychiatry dotyka mojego ramienia. Czuję nieprzyjemny dreszcz. – Masz w sobie dużo gniewu. Powinnaś go z siebie wyrzucić.
Nie czuję żadnego gniewu, tylko już mnie trochę zaczyna wkurwiać ta sytuacja...
- Jestem spokojna. Zaproponowałam po prostu, że jak mamy ćwiczyć układ to razem i z muzyką. - strącam jego dłon z ramienia.
- Ja nie muszę ćwiczyć, bo wszystko wiem. Chodzi tylko o ciebie. To ty musisz poćwiczyć nad rytmem. Pamiętaj; rytm jest najważniejszy.
- Czuję się po prostu głupio, tańcząc na placu zabaw, w dodatku bez muzyki. Wiem, że chodzi o kasę ale...
- Skoro się wstydzisz to nie ma sensu. Nie potrzebnie zawracamy sobie nawzajem głowę. Jak ty chcesz tańczyć przed ludzmi na rynku, skoro wstydzisz się na prawie bezludnym placu zabaw?
Rozglądam się dokoła. Na placu faktycznie nie ma nikogo. Jest on jednak tak mały, że w trzydzieści kroków można dojść do ulicy a na niej znajduje się już spory ruch. Nie chodzi o to, że jeśli tańczyć, to tylko do odpowiedniej muzyki na dyskotece wśród otaczających mnie ludzi, ale ruszać się do wyklaskującego marny rytm, włochatego Persa, który wziąż krzyczy; ”bardziej sexy! Więcej seksu!” jest czymś uwłaczającym mojej godności. Moja cierpliwość powoli się wyczerpuje.
- Chcesz rzucić kamieniem w drzewo?
- Co?!
- Masz.- podaje mi kamień – To dobra metoda. Uderz kamieniem w to drzewo.- wskazuje na niczemu winną leszczynę.
- Ale po co?
- Uwierz mi, że to pomoże. Wyceluj i rzuć.
Cisza i nic...
- Nie zaczniemy na nowo pracy jeśli tego nie zrobisz.- zakłada ręce na piersi i niczym mentor podnosi dumnie głowę.
Rzucam od niechcenia w biedne drzewo.
- To ma być rzut?! Przecież to ledwo doleciało! Urzyj całego swojego gniewu! Jeszcze raz.
Rzucam ponownie. Tym razem mocniej. Kamień odbija się o pień drzewa i odskakuje na bok.
- Trochę lepiej ale to nie jest to, co chcę zobaczyć. Jeszcze raz. Pamiętaj o gniewie, który dusisz w sobie.
Rzucam więc jeszcze raz. Wychodzi tak samo jak za drugim razem.
- No nie Marta...Wiem, że stać cię na więcej. Wyobraź sobie na tym drzewie twarz kogoś kogo bardzo nienawidzisz. Na pewno jest taka osoba. No, dalej!
Patrzę na drzewo i staram się ujrzeć na nim twarz mojego ojczyma ale za każdym razem jak spojrzę, widzę włochatego Persa uśmiechającego się na brązowym, chropowatym pniu. Uderzam z całej siły w drzewo mając nadzieję, że wreszcie się ode mnie odczepi. Kamień z głuchym odgłosem odpryskuje trochę kory i odbija się dużo dalej.
- No wreszcie! O to mi chodziło. - mówi zadowolony - Czujesz się teraz lepiej?
Szczerze mówiąc, czuję się tak samo. Nadal mam ochotę włożyć mu nóż między żebra.
- Tak. Faktycznie trochę mi lepiej.
Chcę mieć to już za sobą. 

Valence wyciąga wreszcie swój „magiczny” flet i zaczyna grać. Rzeczywiście umie wydobywać z tego jakieś dźwięki. Do muzyki tańczy mi się dużo lepiej. Po około pięciu minutach pląsów, Velence proponuje;
- Choć, ochłoniemy trochę. Odpoczniemy na ławeczce.- wskazuje kamienne ławki otaczające dziecięcą piaskownicę.
Siadamy na jednej z nich. Ja na oparciu opierając nogi o siedzenie, Valence normalnie, jak człowiek.
- Mniej więcej tak to będzie wyglądać.- mówi po chwili – Ty będziesz tańczyć tak jak to robiłaś przed chwilą, ja będę grał tak jak to robiłem przed chwilą, a potem weźmiesz kapelusik i przejdziesz się między stolikami uśmiechając się miło. Musisz tylko włożyć w to więcej seksu.
Jakoś nie jestem do tego przekonana ale póki mój towarzysz dostał słowopotoku nic nie mówię.
- W tym kraju naprawdę można osiągnąć wiele nikim specjalnym nie będąc. Oni lubią egzotykę, to co nieznane. Aktualnie jest moda na słowiańską urodę a ty według mnie taką posiadasz. Wykorzystaj to dobrze. Musisz podszkolić swój włoski, bo robisz błędy i masz wschodni akcent.
- Ale czy w tym nie tkwi właśnie moja egzotyka? - przerywam zdziwiona – Znam na tyle język, że mogę się bez problemu dogadać a to, że robię błędy? Ludzka rzecz. Zwłaszcza w obcym języku.
- Nie, nie, nie! Nie możesz pozwolić sobie na to, żeby być w czymś gorsza od tubylców. Musisz znać ich język bardzo dobrze żeby nie dać sobie w kaszę dmuchać. Jak będzie zapotrzebowanie na wschodni akcent, to zawsze możesz z łatwością taki udawać.Nie uważam, że mówisz źle po włosku, ale mogłabyś dużo lepiej. Popatrz na mnie, powiedziałabyś po samym głosie, że nie jestem Włochem?
- Nie, ale...
- No widzisz. To, że jesteś z Polski jest twoją zaletą, ale i utrudnieniem zarazem. Masz w sobie tę egzotykę o której mówię ale pamiętaj, że nie jesteś w swoim kraju i o wszystko musisz mocniej walczyć.
- A ty? Kiedy nauczyłeś się włoskiego?
- Przyjechałem tu z rodzicami jak miałem trzy lata. Na początku było ciężko, ale potem przyłożyłem się do nauki i teraz sama widzisz...
- Tak, widzę. – schodzę z oparcia na siedzenie podkurczając przy tym nogi - Weź tylko pod uwagę, że trzyletnie dziecko chłonie wiedzę jak gąbka, więc to nie dziw, że mówisz teraz jak mówisz.
- To nieistotne. – oburza się – Nikogo tu nie będzie obchodzić, że miałaś mniej czasu na nauczenie się języka niż ktoś inny. To brutalne ale nie ma ulg i usprawiedliwień.
Po chwili ciszy dodaje;
- Myślę jednak, że masz w sobie to coś. Jakiś potencjał. Jak się przyłożysz i ciężko nad sobą popracujesz, to może już za niecały rok możesz zacząć robić tu karierę.
- Nie mam tyle czasu. W październiku muszę być w Polsce.
- Dlaczego?
- Zaczyna sięrok akademicki. Po to tu przyjechałam. Żeby zarobić na studia.
- No cóż... Skoro studia są dla ciebie ważniejsze niż ewentualna kariera...? – rozkłada bezradnie włochate ręce. – Nic na to nie poradzę...
Po chwili ciszy Valence wyciąga znów flet i zaczyna grać jakąś bliżej nieokreśloną, lecz miłą melodię. Lawirując tułowiem, przysuwa się do mnie w rytm muzyki. W końcu przestaje grać i opiera się o ławkę rozkładając przy tym ręce na jej oparciu.
Chwilę później...
- Myślę, że powinieneś wziać tę rękę z moich pleców, Valence.
Próbuję nie dać po sobie poznać obrzydzenia i zaskoczenia spowodowanego tak niespodziewanym dla mnie gestem.
- Przepraszam ale masz taką delikatną skórę...
Tak, wiem... Zero włosów na plecach, co?
- Dziękuję ale mam również chłopaka.
- To czemu nie ma go przy tobie?
- Bo został w Polsce. A teraz na serio, zabierzesz tę łapę z moich pleców? Bo zaraz coś ci się stanie...
- A niby co? Przecież twój chłopak jest heen, daleko gdzieś w Polsce... Chyba, że jest jak „superman” i lada moment wyskoczy gdzieś zza krzaków, he?
Powstrzymuję odrazę i kładę dłoń na jego włochatej dłoni. Łapię za środkowy palec i wykręcam z całej siły do tyłu. Słychać delikatny trzask przestawianej w stawie kości.
- Nie musi. Sama daję sobie radę.
- Aaałaa! Zostaw już! - bezradnie machą drugą ręką
Pers. Mężczyzna wywodzący się z wojowników może nawet samego Wielkiego Kserksesa? Doskonałych łuczników, wspaniałych jeźdźców, bezlitosnych morderców... Prosi mnie żebym zostawiła jego palec, bo boli. Podoba mi się...
Puszczam palec odpychając z pogardą jego rękę jak najdalej od siebie.
- Ok. Dobrze już, dobrze... – pokazuje mi obie dłonie. – Powiedz mi tylko dlaczego on ci nie pomoże, co?
- Bo nie może.
- Jak to nie może? Czemu nie da ci pieniędzy na studia? Nie pożyczy?
- Bo nie ma. Zresztą moje studia to moja sprawa i on nie ma obowiązku mi za nic płacić.
- To pozwolił ci tak samej przyjechać do obcego kraju?
- A co miał zrobić?! – Pers zaczyna mi już poważnie działać na nerwy – Przecież jestem wolnym człowiekiem i nikt mnie nie zatrzyma. Co miał mnie związać i ukryć w swojej piwnicy?!
- Mógł pojechać z tobą.
- Nie mógł!
- Dlaczego?
- A co cię to obchodzi?!? Nie mógł i już! – wstaję zdenerwowana
- No dobrze już, dobrze...
- Nie dobrze, bo mnie wkurzyłeś i w ogóle mam tego dosyć! Siedź tu sobie sam i rzucaj kamieniami w drzewo, tańcz, graj! Co tylko chcesz! Ja idę!
- Gdzie idziesz?! Przecież mieliśmy współpracować!
- Sam sobie pracuj! Ja zamierzam zarobić na studia. Cześć!
Odwracam sięi twardo idę przed siebie.
- Beze mnie nie dasz rady!
- A założysz się?!
Wychodzę na ulicę, rozglądam się, zaraz, zaraz...
Wracam na plac zabaw do czekającego z założonymi rękoma Valenc'a i pytam:
- Zawieziesz mnie z powrotem na plac Mazzini?
Zupełnie nie wiem gdzie jestem a sarkastyczny uśmiech Persa poszerza się bardziej i bardziej.
Dwie godziny później w biurze Fabrizia wyżeram kakao i czekoladę w proszku. Jestem taka głodna... Na szczęście włochaty Pers wreszcie się ode mnie odczepił. „Więcej seksu!” Też coś! Niech sam rusza swoim włochatym tyłkiem! Dobrze jednak, że przed „odczepieniem sie” przywiózł mnie na plac Mazzini bo samej zajełoby mi to dużo więcej czasu...
Myję się w zlewie, wyżeram jeszcze trochę cukru z kakao i kładę swe wyczerpane zwłoki na małej kanapce. Tak się cieszę, że mam dach nad głową, spokój i bezpieczeństwo, które pozwala mi spokojnie zasnąć.... Zasypiam jak dziecko.
A rano...
- Marta, mam dla ciebie nienajlepszą wiadomość. – Fabrizio po przyjściu do biura siada na kanapie z której zwlekłam się 20 minut temu – Wyjeżdżam do Meksyku więc niestety nie będziesz mogła już dłużej tutaj spać.
Czuję jakby ktoś mnie walnął pałką po kolanach. Siadam.
- Nie możesz mi zostawić kluczy? W razie czego oddam sekretarce...
- Niestety nie jest to możliwe. – Fabrizio wygląda jakby faktycznie było mu przykro - Musisz stąd odejść już dziś.
Tak nagle..?!?
- Rozumiem. W porządku.
- Jest mi naprawdę bardzo przykro, Marta. Tym bardziej, że cię szczerze polubiłem. W swoim szaleństwie jesteś podobna do mnie. Mam nadzieję, że ci się uda.
No cóż... Mogłam się spodziewać, że ta idylla nie będzie trwała wiecznie.
- Dziękuję za pomoc. - wyciągam do niego dłoń
- Zrobiłem co mogłem. - odwzajemnia uścisk
Chwilę później idę znów z plecakiem i Igorem wzdłuż ulicy odchodzącej od ronda Mazzini. Idę powoli, nie spiesząc się, bo niby gdzie mam się spieszyć? W głowie mam jeden wielki haos. CO TERAZ ROBIĆ?!? Jest godzina 11.00 rano, zaraz będzie noc. Czuję zimny dreszcz na plecach. Znów na „łonie natury”? A co ze studiami? Kiedy wreszcie zacznę zarabiać? I gdzie jest ten cholerny kij?!?
- No wreszcie! Ile mamy czekać?! – tęgi mężczyzna w garniturze o czarnych, rzadkich włosach, spogląda na zegarek zatrzymując się tuż przede mną – Wreszcie raczyłaś się pojawić. Widzę, że nie spieszysz się zabardzo.
Obok stoi drugi, szpakowaty, chudszy i wyższy, również w garniturze.
- Jak masz na imię? - pyta ten pierwszy
- Marta... – stoję jak słup soli. 
Zdziwiony, niewiedzący o co chodzi słup soli
- No więc Marta, masz ze sobą CV i referencje?
Drugi mężczyzna stoi trochę z boku trzymając ręce w kieszeni. Typ obserwtora.
- Nie pomyślałam żeby zabrać CV... Ale tak w ogóle to...
W tym momencie milczek odciąga tęgiego mężczyzne na bok, „na słówko”. Jednak nie na tak daleki bok, żebym nie słyszała o czym mówią;
- Wydaje mi się, że to jednak nie ta dziewczyna. – mówi szpakowaty
- Ta, ta... Proszę się nie martwić.- uspokaja go tęgi brunet
- Nie zauważyłeś wielkiego plecaka? Poza tym spójrz jak ona wygląda.
- No właśnie widzę. Całkiem nieźle. - oboje mierzą mnie wzrokiem
- Nie o to chodzi. Spójrz na jej ubrania. Dziewczyny z castingów bardziej się stroją. Poza tym nie wygląda jakby wiedziała o co chodzi...
Chwila ciszy, poczym znów podchodzi do mnie tęgi brunet i głupio pyta:
- Czy to ciebie przysłali żebys była "veliną"?
- A co to jest "velina"?
- No widzisz?! A nie mówiłem? – triumfuje szpakowaty. Widać jednak, że jest coraz bardziej zdenerwowany.
- Na pewno zaraz przyjdzie. – uspokaja go tęgi. – Może coś ją zatrzymało...?
- Nie mam czasu czekać w nieskonczoność. – szpakowaty zaczyna gestykulować ze zdenerwowania.
- Przepraszam.... – wtrącam nieśmiało – Kim panowie są? I o co w ogóle chodzi?
- To ja przepraszam za pomyłkę. - mówi tęgi – Pomyliliśmy cię z inną dziewczyną na którą właśnie czekamy. Przepraszam, że przeszkodziłem... – łapie się za serce w wyuczonym geście skruchy.
- Czy bycie "veliną" jest w jakimś stopniu dochodowe? - puytam unosząc brwi
- Ha,ha! Każda praca w telewizji jest dochodowa. – tęgi cały czas mierzy mnie wzrokiem z góry na dół. Nie mogę się pozbyć myśli, że wzrok ten, jak i jego uśmiech jest obleśny i zboczony
- To wy jesteście z telewizji?
- Tak. Ja jestem reżyserem a to jest dyrektor działu kadr.  - wskazuje na siwego
Tak, jasne. A ja jestem Monica Belucci.
- Rozumiem. To ja jużpójdę. Do widzenia.
- Zaczekaj!
Odwracam się i widzę, że "tęgi" biegnie za mną.
- Czy coś się stało? - pytam
 - Ty mi chyba nie wierzysz.
- Ależ oczywiście, że wierzę. - uśmiecham się - Tylko teraz muszę już gdzieś iść.
- Zaczekaj. Gdzie idziesz?
-  Nie wiem jeszcze.
- Ha,ha! Fajna jesteś. Zobacz, tu jest siedziba telewizji „raiuno”.- wskazuje budynek po mojej prawej stronie – Dlatego tu czekamy na pewną dziewczynę z którą się umówiliśmy.
- W porządku. Rozumiem. - odwracam się i odchodzę
- Zaczekaj. Jak masz na imię?
- Przecież mówiłam. Marta.
- Dokąd idziesz, Marta?
- Też już mówiłam. Jeszcze nie wiem. A teraz naprawdę już do widzenia.
Odchodzę z głową pełną przeróżnych myśli. Mijam skrzyżowanie i dochodzę do małego skwerku z fontannną. Siadam na ławce tuż obok fontanny. Obok kładę mój wysłużony plecak i Igora. Zatapiam się w myślach. Jak zwykle odwieczny problem; co teraz począć??? Nie ma co się oszukiwać, sytuacja nie wygląda najlepiej...
- A tu jesteś! – nagle ni z tąd ni z owąd wyłania się tęgi brunet – Wszędzie cię szukałem.
- A o co chodzi? - pytam zaskoczona
- O nic właściwie... Tak przyszedłem żeby... Żeby cię jeszcze raz przeprosić za tamtą gafę. Zachowaliśmy się grubiańsko. – znów gest przykładania ręki do serca
- Nie ma za co. Naprawdę. - uśmiecham się miło
Mężczyzna siada na ławeczce obok mnie i przybliża się na tyle na ile pozwala mu mój plecak leżący po mojej lewej. Przechyla tułów maksymalnie w moją stronę i oczywiście pyta;
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
Wiem, że to się może wydać głupie i brzmieć jak samochwałki ale facet podający się za reżysera telewizji „raiuno” zaczyna się do mnie zwyczajnie chamsko dostawiać. Pyta czy wszystkie Polki są takie jak ja i czy mam starszą siostrę itd... Czy faceci naprawdę nie są w stanie wymyśleć jakiegoś oryginalnego tekstu? A może mają podręcznik z szablonowymi zdaniami na które podrywa się dziewczyny? Czy naprawdę nie jestem warta nawet minimalnego wysiłku umysłowego?
Tęgi brunet najpierw zarzuca mnie komplementami, potem prosi o spotkanie co chwila dotykając dłoną mojego ramienia. Na nic zdają się moje łagodne odmowy, strącanie jego dłoni i tłumaczenie, że mam chłopaka i że przyjechałam stopem zarobić na studia, że nic więcej nie chcę, tylko na studia....
- Dam ci na co tylko chcesz. – odpowiada – tylko umów się ze mną na kawę.
Na nic również mój gniew i przekleństwa, prośby i groźby a w końcu rozkazy żeby dał mi spokój i najlepiej sobie poszedł. Efekt jest taki, że tęgi klęka przede mną prosząc o rande-vous a ja nie wiem dlaczego czuję się upokorzona i zaczynam płakać. Dlaczego nikt nie traktuje mnie poważnie?! Czy ja wymagam tak wiele od życia?! Chciałam tylko zarobić na studia. Od nikogo nic nie chcę. Chcę tylko troche spokoju i poważnego traktowania. Czy to tak wiele? Przed oczyma pojawia mi się wizja powrotu do Polski i wysłuchiwania ze wszystkich stron; „A nie mówiłam? A nie mówiłem?”  Dlaczego, dlaczego ja muszę być takim nieudacznikiem? Dlaczego rodzina w ogóle się mną nie interesuje?
Nastepna wizja, która staje mi przed oczami to samobójstwo, bo po co ktoś taki jak ja, ma chodzić na tym świecie? Jednak od razu przypomina mi się film; „Sok z żuka” i pomyślałam, że wieczne pracowanie w administracji na tamtym świecie wcale mi się nie uśmiecha. Poza tym jak miałabym to zrobić? Przestać oddychać?
Zamyślona i zapłakana nawet nie zauważam przeprosin "tęgiego". Przecieram zaczerwienione oczy i dopiero teraz widzę, że przestał mnie nachalnie podrywać i wygląda jakby naprawdę było mu przykro.
- Boże... Przecież ja mam córkę w twoim wieku... - mówi jakby sam do siebie - Przestań już płakać. Wszystko będzie dobrze.
Patrzę na niego z zaciekawieniem. Nie chcę mi się wierzyć w tak radykalną przemianę. Może to tylko podstęp...
- Co ja zrobiłem...? Porca miseria....- chowa twarz w dłoniach i opiera się o kolana
To niemożliwe. Czy ja słyszę delikatne pochlipywanie? On tylko udaje, to nie może być prawda. Patrzę na niego przecierając resztki moich łez i nie wierzę w obrót wydarzeń. Spogląda na mnie zaszklonymi oczami i widzę łzę cieknącą mu po policzku. Chłop jak dąb, prawdopodobie reżyser telewizyjny, człowiek któremu przed chwilą wydawało się, że na wszystko może sobie pozwolić, płacze.
- Jest mi bardzo przykro, Marta. - spogląda na mnie rozmazanym wzrokiem - Tak mi wstyd...
- W porządku. Nic się wielkiego nie stało.
- Stało się. Okazałem się niczym więcej, jak tylko głupim chamem.
Nie będę zaprzeczać.
- Było, minęło. – najważniejsze, że minęło – Teraz muszę sobie znaleźć jakieś miejsce do noclegu.
- Jak to? Nierozumiem.
Tłumaczę mu pobieżnie całą historię.
- Czyli ty naprawdę nie masz dokąd iść?
Kiwam głową. Wreszcie zajarzył.
- To gdzie spędzisz noc?
No mówię przecież, że:
- Nie wiem.
"Tęgi" myśli przez chwilę, poczym woła podekscytowany:
- Wiem! Zadzwonię do mojego bardzo dobrego przyjaciela, który jest wziętym adwokatem. Może on coś wymyśli. 
- Co na przykład? - pytam zrezygnowana
- On ma dużo znajomości, więc może mógłby ci załatwić pracę albo mieszkanie. Poza tym jest cholernie bogaty i mieszka sam, więc może mógłby cię przygarnąć do siebie na jakiś czas.
- No nie wiem...
- Spróbujemy. On ma naprawdę głowę na karku. Na pewno coś wymyśli.
Wyciąga swój telefon, wstaje i dzwoni. Chodząc w tą i z powrotem tłumaczy adwokatowi sytuację.
- Będzie tu za 15 minut. – mówi chowając telefon – Zobaczysz, że on coś wykombinuje. Na nim można polegać.
Czekamy więc na słynnego adwokata, rozmawiając w między czasie. Opowiadam mu trochę o sobie i mam wrażenie, że jest bardzo przejęty całą historią. W końcu przyjeżdża adwokat. Po krótkim zrelacjonowaniu mojej sytuacji mówi;
- No ale co ja mogę zrobić? - i rozkłada ręce
- No jak to co?! – oburza się tęgi brunet, który albo mi się nie przedstawił, albo szybko zapomniałam jego imię – Masz tyle znajomości, załatw jej jakąś pracę...
Adwokat wygląda jakbyśmy go  wyrwali z pracy. Ubrany w garnitur, co chwila spogląda na zegarek.
- Ale jaką? - pyta – Sekretarkę już mam, sprzątaczkę mam, co ja mogę zrobić...?
- To chociaż załatw jej jakiś kąt do mieszkania. Ona przecież nie narobi wielkiego kłopotu.- "tęgi" wskazuje na mnie.
- Nie trzeba. Ja naprawdę dam sobie radę.
Głupio mi z powodu tego całego zamieszania.
- No widzisz, - cieszy się adwokat – mówi, że da sobie radę. – podchodzi do ławeczki na której siedzę, nachyla się nade mną i tłumaczy – Bardzo mi przykro ale nie mogę ci pomóc. Postaraj się znaleźć pracę gdzieś jako kelnerka i zamieszkać w jakimś hostelu.
Patrzę na niego „z pod byka” i myślę sobie, że niepotrzebnie "tęgi" go tu fatygował. Jego nie interesuje nic, z czego nie ma jakichkolwiek korzyści. I że nie bardzo chyba zdaje sobie sprawę z sytutacji.
- Tak, chyba tak zrobię – odpowiadam dla świętego spokoju – Dziękuję za dobre chęci i przepraszam za kłopot.
- No widzisz, amico? – adwokat klepie tęgiego po ramieniu – Wszystko już w porządku.
- Ale przecież nie możemy jej tak zostawić... – rozmawiają jakby mnie tu nie było
- Nic nie możemy poradzić.
- A może by tak... - tęgi podchodzi do mnie z wielkim uśmiechem – wepchnąć cię do telewizji? Mogłabyś być veliną. To dziewczyny, które tańczą w przerwach programowych. Lubisz tańczyć?
- Jaasne!
Czy to możliwe żeby załatwił mi pracę w telewizji? W tej branży mogłabym w tydzień zarobić na studia a reszta byłaby na wynajem mieszkania. Na życie zarobiłabym już normalnie, w czasie roku studenckiego. Poza tym jaka ciekawa praca! Robiłabym to co lubię. W moim sercu zaczyna kiełkować ziarnko nadzieji a w brzuchu latają małe motylki. Czy to naprawdę możliwe?!?
- Za jakiś miesiąc zaczniemy kręcić nowy program i będziemy potrzebować ludzi więc...
- Za miesiąc mnie już tu nie będzie. Zaczyna sięrok akademicki.
- Więc nie zostaniesz na conajmniej rok w Italii?
- Nie. Przeciez mówiłam, że chcę studiować. W październiku zaczynam drugi rok studiów.
- Czyli wszystko na nic. - "tęgi" znów traci humor
Więc to jednak niemożliwe. Mogłam się tego spodziewać... Motyle w brzuchu pożarły ziarno i zdechły z zatrucia. Wszystko na nic...
- Naprawdę nie wiem jak ci pomóc. Chciałbym, ale nie umiem.
- Ja muszę już lecieć, przyjacielu. – adwokat zerka na zegarek – Mam nadzieję, że jakimś cudem uda ci się powrocić do Polski na studia.- zwraca się do mnie – Studia to ważna rzecz. – prostuje się poprawiając poły marynarki
Ciekawe ile on studiował, żeby być takim wziętym adwokatem? Nie oszukuj się, Marta. Zacznij być wreszcie realistką. Choćby nie wiem ile studiował, nie zostanie wziętym adwokatem w tak młodym wieku (ok.30 lat) bez znajomości. Spójrz prawdzie w oczy; bez porządnych pleców nie zajdziesz daleko.
- Też mam taką nadzieję. – odpowiadam – Myślę, że już pójdę.
- Tak, ja też już muszę lecieć. Powodzenia, dziewczyno.
- Zaczekaj, Marta! – Woła mnie tęgi – Chociaż w ten sposób ci pomogę. – podaje mi dłoń – Wiem, że to nie wiele, ale zawsze coś...
Otwieram dłoń i widzę zwiniety rulon dwudziestoeurówki. Cóż mogę powiedzieć; Jak dają to brać, jak biją uciekać. Wypada jednak zrobić chociaż jedno okrążenie dookoła kurnika;
- Naprawdę nie trzeba...
- Daj spokój. - podnosi rękę do ust - Kup sobie za to jedzenie. Idź na pizzę. - mruga okiem
- Dziękuję. - na myśl o jedzeniu przełykam głośno ślinę
- Tu masz moją wizytówkę. Dzwoń jakby coś się działo. – podaje mi karteczkę – Jeszcze raz przepraszam, że zachowałem się jak cham.
I tak kończy się moja przygoda z reżyserem telewizyjnym. Każdy z nas odchodzi w inną stronę. Ściskam w dłoni dwudziestoeurówkę. Sto polskich złotych. Dzień pracy w południowych Włoszech,  ok. cztery dni pracy w Polsce. Od teraz potrzeba mi o sto złotych mniej na studia. Oczywiście, że nie kupię sobie za to żarcia!
Jednak głód jest silniejszy w końcu kuszę się na małą porcję sałatki macedońskiej w mijanym po drodze barze.
Myślę, że za piętnaście minut dojdzie do mnie, że cokolwiek zjadłam. Teraz toaleta i trzeba ruszać w dalszą drogę. Tylko gdzie? Znów ten sam problem. Wszystko wyjdzie w praniu.
Zakładam mój plecak na zaczerwieniona ramiona. Staram się nie zwracać uwagi na zerkania i dziwne podszepty załogi kelnerskiej. Biorę Igora, wychodzę z baru i kieruję się w losowo wybranym kierunku.

Cdn...