- Hej! Zgubiłaś się? - niemłody
już mężczyzna na starym skuterze zagaduje mnie na światłach.
- Próbuję dostać się na „Piazza
Mazzini”. Nie wie pan może gdzie to jest?
- Zaraz, zaraz... - schodzi
ze skutera taszcząc go na chodnik. - Niech pomyślę... Musisz iść w tamtym
kierunku, - wskazuje - ale to jest kawałek drogi.
- To znaczy, że dobrze idę?
- Nie bardzo. Lepiej by ci było gdybyś dwie ulice temu skręciła w lewo.
To co ja mam zrobić?! Nic mi się nie udaje.
Mężczyzna spogląda na zegarek, przez chwilę coś rozważa i w końcu proponuje:
- Mogę cię podwieźć jeśli chcesz.
- Jężeli to nie sprawi panu kłopotu.
Po chwili jedziemy już zatłoczonymi ulicami Rzymu.
- Mam na imię Valence. - mówi przez ramię - To jest właściwie mój pseudonim.
Ma ciemną karnację, czarne włosy i jest
jakby to ująć... Jakiś taki włochaty. Przynajmniej spawia wrażenie włochatego.
Mniej więcej mojego wzrostu ale z niezłym dorobkiem tłuszczyku na brzuchu.
- Dlaczego pseudonim?! - krzyczę do jego włochatego ucha
- Ponieważ jestem artystą.
- Aha.- to wszystko wyjaśnia. Artyści
zawsze się dziwnie zachowują i ubierają. Na tym chyba polega bycie artystą.
No i wypadałoby mieć jakiś nałóg...
Chwila ciszy...
- Wszyscy mnie znają w Rzymie.
Jakoś nie widzę tłumu fanek i ochroniarzy.
- W restauracjach często nie płacę za
posiłek. Gdy tylko wejdę do jakiejś kawiarni, witają mnie sami jej właściciele.
Nic specjalnego ale jestem rozpoznawany na mieście.
- Aha.
- Nie spytasz co robię? - odwraca swoją zdziwioną, włochatą twarz
- A co takiego robisz?
- Jestem artystą, muzykiem.
- Aha.
- Potrafię grać na wielu instrumentach. Pianino, gitara, skrzypce...
- O? - mówię bo za bardzo nie wiem co innego powiedzieć
Zawsze uważałam, że jak ktoś
jest od wszystkiego, to jest do niczego. Ale może się mylę.
- Właściciele restauracji i
przeróżnych lokali zapraszają mnie na wieczory, żebym dla nich grał.
- To miłe.
- Tak. Najczęściej gram na flecie. Najbardziej lubię.
- Rozumiem.
- A skąd jesteś tak w ogole? - pyta gdy światała zmuszają nas do postoju
- Z Polski. A ty? Nie wyglądasz na Włocha.
- Zgadnij! Podpowiem ci; kraj z którego pochodzę jest znany z przepięknych dywanów...
Dywany... Dywany... Wiem, że
Persja była znana z dywanów ale to odpada z wiadomym powodów. Hmm...
- Druga podpowiedź; mój kraj
słynie również z przepięknych kotów.
No nie... Nic innego nie przychodzi mi na myśl.
- Więc pochodzisz z Iranu. - mówię
- Co?!? Nie! Nie obrażaj mnie! Z jakiego Iranu?!?
- Więc skąd?
- Jestem Persem! - odpowiada z dumą
Biedny... Nikt mu nie powiedział.
- Rozumiem... - odpowiadam z
powagą
Włochaty Pers rusza i za
światłami skręca w lewo pozostawiając za sobą smugę czarnego dymu.
- A ty czym się zajmujesz? -
pyta.
- Staram się zarobić na
studia w Polsce. Pracowałam na początku trochę dla Włochów ale zawsze za
nieuczciwe pieniądze.
- Wiem coś o tym. - przerywa
- Teraz próbuę swoich sił jako mim ale chyba nie bardzo mi to wychodzi.
- A więc też jesteś artystką.
- Nie bardzo. Raczej zwykłą statuą. W dodatku z marnym skutkiem.
- Posłuchaj, - Valence
zwalnia – We Włoszech każdy może być artystą. Wystarczy, że porozgłaszasz, że
byłaś znana w swoim kraju i weźmiesz sobie fajnie brzmiący pseudonim. No i
oczywiście musisz umieć coś robić. Mieć jakąś zdolność. Ja na przykład gram na
instrumentach a reszta to otoczka, rozumiesz? Jesteśmy na miejscu.
- Ja nie mam żadnego
talentu. – mówię schodząc ze skutera – Myślałam o aktorstwie, bo zawsze to
lubiłam i nawet nie najgorzej mi to wychodziło ale przez moje końskie zęby nie
dostałam się do szkoły aktorskiej. Nie mam też żadnych znajomości a do tego
„fachu” są konieczne żeby coś osiągnąć.
- I tak po prostu się poddałaś? Przez zęby?
Valence emanuje energią.
- Nie. Nie tak po prostu.
Próbowałam jeszcze wiele razy i nigdzie nawet nie pozwolono mi cokolwiek
przedstawić, zarecytować. Oficjalnym powodem były zęby ale ja myślę, że
wszystko się rozchodzi o znajomości. – ehh... To moje konspiracyjne podejście
do świata...
- Albo przez to, że się z
nikim nie przespałaś, hehe.
- Być może. Lubiłam zawsze
tańczyć, ale jakoś też nie było mi dane. - nie wiem czemu mu to mówię – Moja
matka mówiła, że do tańca trzeba mieć filigranową figurę i nigdy nie zapisałam
się na jego naukę. Myślałam o szkole tanecznej ale takiej nie ma w Polsce. –
przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
- W Rzymie jest jedna szkoła
tańca. Chcesz zobaczyć? Zawiozę cię i potem z powrotem przywiozę na „Piazza
Mazzini”. Co ty na to?
- Czemu nie?
I tak nie mam nic do roboty bo nic mi się nie udaje.
Wsiadamy na skuter i dziesięc minut później jesteśmy już pod szkołą tańca.
- Tutaj też mnie znają. - mówi niby mimochodem
Tak po prawdzie to nie wiem
na cholerę tu przyjechałam. Przeciez nie zmienie nagle studiów i nie przeprowadzę
się do Włoch. Już ledwo w Krakowie daję sobie radę.
Budynek wydaje się szary na
zewnątrz. Z wejściem przystosowanym dla inwalidów. Nie wysoki.
- Zobaczysz przynajmniej jak
wygląda taka szkoła tańca.- Valence wprowadza mnie do środka. - Zapamietaj sobie jednak, że ludzie o
słomianym zapale nie mają tutaj czego szukać. Tutaj trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i
jeszcze raz ćwiczyć.
Idziemy zakręcanym
korytarzem wzdłuż sal. Valence wprowadza mnie do jednej z nich przykładając
palec do ust.
- Cicho... - mówi.
Sala jest okrągła, otoczona
lustrami do których są przymocowane poręcze.
- To jest sala baletowa.-
szepcze mi mój przwodnik. - Chodź, usiądziemy na tych ławkach.- wskazuje na
drewniane ławki przy wejściu.
Siedzę wpatrzona w
tańczących uczniów. Zauroczona ich ruchami. Ubrani są normalnie. To znaczy
każdy ma baletki i wygodny strój do wydziwiania różnych figur ale bez białych
spódniczek i białych rajtuz. Najwyraźniej wykonują znany im już układ, bo
ruszają się równocześnie. Jedni bardziej się do tego przykładają, inni
trochę jakby „odwalają” zadanie.
Lewa noga maksymalnie w tył,
do góry, równocześnie prawa ręka nad głową, lewa zgięta przy piersi, palce
rozczapirzone. Przeskok na lewą nogę, prawa robi szybki ruch do przodu, zgięcie
w kolanie i obrót.
Oczami wyobraźni widzę moją
postać między nimi. Dlaczego nie? Ciekawe jakie warunki trzeba spełnić, żeby
dostać się do takiej szkoły... Mieć pieniądze na utrzymanie w Rzymie i tańczyć od dziecka.
- Chodźmy dalej. - Valence szturcha mnie w ramię
Znów idziemy szarym, zakręconym korytarzem
"Raz, dwa, trzy! Prawo! Obrót! I je-szcze raz! Prawo! Obrót"
- Słyszysz? - Valence wskazuje drzwi po lewej przed nami
- Tak.
- Tam się uczą stepowania.
Faktycznie równolegle z
odgłosami słychać miarowe; ”stuk, stuk, stuk” jakby obcasami o posadzkę.
Zaglądam do sali i widzę na
oko ośmiu ludzi stepujących w specjalnych butach. Każdy z nich ma również
kapelusik i czarno- białą laseczkę. Poza tym, większość odziana jest w dres (jeden chłopak ma nawet sztruksy). Nigdy nie widziałam na żywo stepujących ludzi
więc wpatruje się jak w obrazek. Jeden z tańczących zauważa mnie stającą w
drzwiach niczym ciele i pozdrawia gestem kapelusika, pouszczając równocześnie
oko.
Valence ciągnie mnie za ramię.
- Nie przeszladzaj. Chodź, pokażę ci coś.
Wprowadza mnie do zupełnie pustej sali. Nie jest wielka ale zupełnie pusta.
- Gdzie tu jest włącznik
światła? - Valence klnie pod nosem – Nie! Nie wchodź! Chciałem ci tylko pokazać,
tu nie wolno wchodzić bez nadzoru.
Skaczę po sali wykonując
piruety, udając raz baletnice, raz tancerkę brzucha.
- W dodatku jeszcze jesteś w
butach! Jak ktoś nas zauważy to nie będzie wesoło.- lamentuje
W ciagu sekundy zdejmuję
moje klapki. Boso tańczy się zdecydowanie wygodniej.
- I raz, dwa, trzy...lalala! - mówię do siebie - Tralala i raz, dwa, trzy!
Valence zaczyna pstrykać palcami do rytmu.
- I raz, dwa, trzy, lalala! - skandujemy razem
Przez tę krótką chwilę mogę sobie
wyobrazić, że jestem uczennicą tej szkoły. Mój towarzysz oparty o ścianę
pstryka do rytmu palcami, podczas gdy ja próbuję zająć jak najwięcej
przestrzeni w jak najkrótszym czasie.
- Ktoś idzie! - mówi przestraszonym szeptem Pers
- No to co?
- Jak nas tu przyłapią, będziemy mieli problemy. Lepiej stąd wiejmy! Chodź!
Dość szybkim krokiem wydostajemy się z budynku.
- Myślałam, że cię tu znają. - mówię gdy wsiadamy już na skuter
- Znają, ale nie wszyscy.
Zresztą... - macha lekceważąco ręką – Nawet fajnie się ruszasz.- zmienia temat –
Tańczyłaś już gdzieś kiedyś?
- Tak, często tańczę w domu.
Lubię wydziwiać.
- Masz wyczucie rytmu.
Powinnaś spróbować działać coś w tym kierunku.
Czuję, że Valence coś
ukrywa. Denerwuje mnie jego wszystko umiejąca i wszystko wiedząca postawa.
Jestem jednak zbyt przejęta tym co zobaczyłam, żeby teraz o tym myśleć. Dawne
marzenia powróciły. Oczami wyobraźni widzę siebie uczeszczającą do takiej
szkoły. Co by było gdyby...?
- Mógłbyś zawieźć mnie z powrotem na "Piazza Mazzini"?
- Oczywiście. Przecież obiecałem.
Wracając Valence robi mi dziwny wykład:
- Żeby osiągnąć sukces w
Italii trzeba być odrobinę sprytnym. Jak już wspominałem wcześniej, wystarczy,
że ogłosisz wszem i wobec, że jesteś znaną personą w swoim kraju, będziesz
wyglądać przy tym oryginalnie i coś tam potrafisz. Ty możesz to zrobić, Marta!
- Co?!
- Mówiłem, że możesz to
zrobić! - przekrzykuje ruch uliczny i syk wiatru – Wyglądasz oryginalnie.
Przynajmniej dla Włochów. Mówisz oryginalnym dla nich językiem i coś tam
potrafisz.
- Nie potrafię grać na żadnych
instrumentach! - krzyczę do jego ucha przykrytego warstwą włosów i kaskiem.
- Potrafisz tańczyć. To
znaczy trzebaby było nad tobą sporo popracować, ale da się z ciebie coś
wykrzesać. Jesteś jak nieoszlifowany diament.
Co on bredzi? Jaki diament? Jakie popracować?
- Co masz na myśli? - pytam
gdy stajemy na światłach.
- Nie wystarczy tylko chcieć
i coś tam potrafić. Trzeba doprowadzić to do perfekcji. Ćwiczyć, ćwiczyć no i
nadać sobie jakiś przydomek oczywiście.
- Czy to konieczne? - pytam
tonem dziecka, które nie chce zjeść szpinaku.
- Musisz się im kojarzyć z
czymś niezwykłym, wyjątkowym i przede wszystkim egzotycznym. Co powiesz na
przydomek; „Polska Księżniczka”?
- A co powiesz na przydomek: "Marta"?
- To zbyt proste i zwyczajne.
- Ale ja taka jestem!
- Nie możesz być prosta i zwyczajna jeśli chcesz coś osiągnąć!
- Nie chcę być żadną księżniczką. To brzmi głupio.
- Musisz być! Niech ci będzie już ta Marta, ale "Księżniczka Marta". Tak! To jest to!
- To głupie. - powtarzam
- Nie glupsze niż "Waleczny Pers Valence".
Na zielonym ruszamy dalej. To jest chyba najgłupsza rzecz jaką w życiu słyszałam.
- "Waleczny Pers Valence" i "Principessa Marta"... - powtarza jakby sam do siebie
- Co powiedziałeś?! - przekrzykuję wiatr
Bo wydaje mi się, że się przesłyszałam...
- Co powiesz na małą spółkę?! - krzyczy odwracając głowę
- Co?!
- Na współpracę!
- CO?!
- Współ-pra-ca!
- Ale o co chodzi?! Jaka współpraca?!
Valence zjeżdża na pobocze. Stoimy tuż
obok stolików kawiarni. Z jednej strony da się słyszeć szum rozmów, z drugiej
zaś, szum ruchu drogowego. Mój towarzysz jedną ręką trzyma swój skuterek a
drugą gestykuluje żywiołowo tłumacząc swoj „chytry” plan.
- Mówiłaś, że próbujesz mimować, tak?
- Tak.
- I że ci nie wychodzi, tak?
- Tak.
- Więc ja mogę sprawić, że będzie ci wychodziło i zarobisz dużo pieniędzy.
- Dużo pieniędzy?
- No, przynajmniej na te twoje studia. - macha lekceważąco
- To znaczy? - pytam zaciekawiona - W jaki sposób?
- Bardzo prosto. Ja świetnie gram na
flecie a ty dobrze tańczysz. Moglibyśmy to połączyć. Zamiast stać nieruchomo i
czekać aż ludzie ci coś wrzucą, sami do nich podejdziemy po pieniądze. – czuję
przesuwające się trybiki w mojej głowie, które sprawią, że załapię o co mu
chodzi – Przejdziemy się po ogródkach
restauracujnych np. na „ Piazza Navona”. Ja będę grał, ty w tym czasie
zatańczysz a potem przejdziemy między stolikami z kapelusikiem. Co ty na to?
- No nie wiem...
- Jak uważasz ale ja samym tylko graniem wyciągam ponad sto euro w jeden wieczór.
- Sto euro?!
- Tak, a co? Za mało? - Pers podnosi swoją krzaczastą brew
- Nie. Wręcz przeciwnie. Ciężko mi tylko uwierzyć, że na tym można zarobić taką kasę.
- Ja się głównie z tego utrzymuję.
- Mówiłeś przecież, że grasz po restauracjach i że wszyscy cię znają...
- No właśnie! To jak,
wchodzisz w to? Dzielimy się 60% na 40%. Masz gwarantowane 50, 60 euro co
wieczór.
Hmm...60, 50 euro to wcale
nie taki mały pieniądz. W dwa tygodnie zarobiłabym na studia i zostałoby mi
trochę na wynajem na pierwszy miesiąc...
- A dlaczego nie dzielimy
się po równo?
- Bo to mój flet i mój
pomysł. Ty będziesz tylko tańczyć. Poza tym będę musiał spędzić nad tobą trochę
czasu żeby cię paru rzeczy nauczyć. Masz dzisiaj jeszcze trochę czasu?
20 minut później na bliżej nieokreślonym placu zabaw dla dzieci...
- Iii.... Raz, dwa, trzy,
cztery! Raz, dwa, trzy, cztery!...
Valence „wyklaskuje” rytm a
ja staram się do tego ruszać. Czuję się jak kretynka ale może w tym całym
szaleństwie jest jakaś metoda...
- Dobrze ci idzie, tylko
staraj się bardziej ruszać biodrami! Iii... Raz, dwa, trzy, cztery! Tak!
Bardziej sexy!
Matko! Co ja robię?!
- Może zaczniesz grać na jakimś instrumencie? Przy muzyce naprawdę lepiej się tańczy...
- Wszystko w swoim czasie. Jeszcze nie jesteś gotowa.
- Nie wiedziałam, że do słuchania muzyki trzeba być specjalnie przygotowanym.
- Marta, - Pers podchodzi do mnie i z miną
psychiatry dotyka mojego ramienia. Czuję nieprzyjemny dreszcz. – Masz w sobie
dużo gniewu. Powinnaś go z siebie wyrzucić.
Nie czuję żadnego gniewu, tylko już mnie trochę zaczyna wkurwiać ta sytuacja...
- Jestem spokojna.
Zaproponowałam po prostu, że jak mamy ćwiczyć układ to razem i z muzyką. -
strącam jego dłon z ramienia.
- Ja nie muszę ćwiczyć, bo
wszystko wiem. Chodzi tylko o ciebie. To ty musisz poćwiczyć nad rytmem. Pamiętaj;
rytm jest najważniejszy.
- Czuję się po prostu
głupio, tańcząc na placu zabaw, w dodatku bez muzyki. Wiem, że chodzi o kasę
ale...
- Skoro się wstydzisz to nie
ma sensu. Nie potrzebnie zawracamy sobie nawzajem głowę. Jak ty chcesz tańczyć przed
ludzmi na rynku, skoro wstydzisz się na prawie bezludnym placu zabaw?
Rozglądam się dokoła. Na
placu faktycznie nie ma nikogo. Jest on jednak tak mały, że w trzydzieści kroków
można dojść do ulicy a na niej znajduje się już spory ruch. Nie chodzi o to,
że jeśli tańczyć, to tylko do odpowiedniej muzyki na dyskotece wśród
otaczających mnie ludzi, ale ruszać się do wyklaskującego marny rytm,
włochatego Persa, który wziąż krzyczy; ”bardziej sexy! Więcej seksu!” jest
czymś uwłaczającym mojej godności. Moja cierpliwość powoli się wyczerpuje.
- Chcesz rzucić kamieniem w drzewo?
- Co?!
- Masz.- podaje mi kamień – To dobra
metoda. Uderz kamieniem w to drzewo.- wskazuje na niczemu winną leszczynę.
- Ale po co?
- Uwierz mi, że to pomoże. Wyceluj i rzuć.
Cisza i nic...
- Nie zaczniemy na nowo pracy jeśli tego
nie zrobisz.- zakłada ręce na piersi i niczym mentor podnosi dumnie głowę.
Rzucam od niechcenia w biedne drzewo.
- To ma być rzut?! Przecież to ledwo doleciało! Urzyj całego swojego gniewu! Jeszcze raz.
Rzucam ponownie. Tym razem mocniej. Kamień odbija się o pień drzewa i odskakuje na bok.
- Trochę lepiej ale to nie
jest to, co chcę zobaczyć. Jeszcze raz. Pamiętaj o gniewie, który dusisz w
sobie.
Rzucam więc jeszcze raz.
Wychodzi tak samo jak za drugim razem.
- No nie Marta...Wiem, że
stać cię na więcej. Wyobraź sobie na tym drzewie twarz kogoś kogo bardzo
nienawidzisz. Na pewno jest taka osoba. No, dalej!
Patrzę na drzewo i staram się
ujrzeć na nim twarz mojego ojczyma ale za każdym razem jak spojrzę, widzę
włochatego Persa uśmiechającego się na brązowym, chropowatym pniu. Uderzam z
całej siły w drzewo mając nadzieję, że wreszcie się ode mnie odczepi. Kamień z
głuchym odgłosem odpryskuje trochę kory i odbija się dużo dalej.
- No wreszcie! O to mi chodziło. - mówi zadowolony - Czujesz się teraz lepiej?
Szczerze mówiąc, czuję się tak samo. Nadal mam ochotę włożyć mu nóż między żebra.
- Tak. Faktycznie trochę mi lepiej.
Chcę mieć to już za sobą.
Valence wyciąga wreszcie
swój „magiczny” flet i zaczyna grać. Rzeczywiście umie wydobywać z tego jakieś
dźwięki. Do muzyki tańczy mi się dużo lepiej. Po około pięciu minutach pląsów,
Velence proponuje;
- Choć, ochłoniemy trochę.
Odpoczniemy na ławeczce.- wskazuje kamienne ławki otaczające dziecięcą
piaskownicę.
Siadamy na jednej z nich. Ja
na oparciu opierając nogi o siedzenie, Valence normalnie, jak człowiek.
- Mniej więcej tak to będzie
wyglądać.- mówi po chwili – Ty będziesz tańczyć tak jak to robiłaś przed
chwilą, ja będę grał tak jak to robiłem przed chwilą, a potem weźmiesz
kapelusik i przejdziesz się między stolikami uśmiechając się miło. Musisz tylko
włożyć w to więcej seksu.
Jakoś nie jestem do tego
przekonana ale póki mój towarzysz dostał słowopotoku nic nie mówię.
- W tym kraju naprawdę można
osiągnąć wiele nikim specjalnym nie będąc. Oni lubią egzotykę, to co nieznane.
Aktualnie jest moda na słowiańską urodę a ty według mnie taką posiadasz.
Wykorzystaj to dobrze. Musisz podszkolić swój włoski, bo robisz błędy i masz
wschodni akcent.
- Ale czy w tym nie tkwi
właśnie moja egzotyka? - przerywam zdziwiona – Znam na tyle język, że mogę się
bez problemu dogadać a to, że robię błędy? Ludzka rzecz. Zwłaszcza w obcym języku.
- Nie, nie, nie! Nie możesz
pozwolić sobie na to, żeby być w czymś gorsza od tubylców. Musisz znać ich
język bardzo dobrze żeby nie dać sobie w kaszę dmuchać. Jak będzie
zapotrzebowanie na wschodni akcent, to zawsze możesz z łatwością taki udawać.Nie
uważam, że mówisz źle po włosku, ale mogłabyś dużo lepiej. Popatrz na mnie,
powiedziałabyś po samym głosie, że nie jestem Włochem?
- Nie, ale...
- No widzisz. To, że jesteś
z Polski jest twoją zaletą, ale i utrudnieniem zarazem. Masz w sobie tę
egzotykę o której mówię ale pamiętaj, że nie jesteś w swoim kraju i o wszystko
musisz mocniej walczyć.
- A ty? Kiedy nauczyłeś się
włoskiego?
- Przyjechałem tu z
rodzicami jak miałem trzy lata. Na początku było ciężko, ale potem przyłożyłem
się do nauki i teraz sama widzisz...
- Tak, widzę. – schodzę z oparcia
na siedzenie podkurczając przy tym nogi - Weź tylko pod uwagę, że trzyletnie
dziecko chłonie wiedzę jak gąbka, więc to nie dziw, że mówisz teraz jak mówisz.
- To nieistotne. – oburza
się – Nikogo tu nie będzie obchodzić, że miałaś mniej czasu na nauczenie się
języka niż ktoś inny. To brutalne ale nie ma ulg i usprawiedliwień.
Po chwili ciszy dodaje;
- Myślę jednak, że masz w
sobie to coś. Jakiś potencjał. Jak się przyłożysz i ciężko nad sobą
popracujesz, to może już za niecały rok możesz zacząć robić tu karierę.
- Nie mam tyle czasu. W październiku muszę być w Polsce.
- Dlaczego?
- Zaczyna sięrok akademicki. Po to tu przyjechałam. Żeby zarobić na studia.
- No cóż... Skoro studia są
dla ciebie ważniejsze niż ewentualna kariera...? – rozkłada bezradnie włochate
ręce. – Nic na to nie poradzę...
Po chwili ciszy Valence
wyciąga znów flet i zaczyna grać jakąś bliżej nieokreśloną, lecz miłą melodię.
Lawirując tułowiem, przysuwa się do mnie w rytm muzyki. W końcu przestaje grać
i opiera się o ławkę rozkładając przy tym ręce na jej oparciu.
Chwilę później...
- Myślę, że powinieneś wziać
tę rękę z moich pleców, Valence.
Próbuję nie dać po sobie
poznać obrzydzenia i zaskoczenia spowodowanego tak niespodziewanym dla mnie gestem.
- Przepraszam ale masz taką delikatną skórę...
Tak, wiem... Zero włosów na plecach, co?
- Dziękuję ale mam również chłopaka.
- To czemu nie ma go przy tobie?
- Bo został w Polsce. A
teraz na serio, zabierzesz tę łapę z moich pleców? Bo zaraz coś ci się
stanie...
- A niby co? Przecież twój chłopak
jest heen, daleko gdzieś w Polsce... Chyba, że jest jak „superman” i lada
moment wyskoczy gdzieś zza krzaków, he?
Powstrzymuję odrazę i kładę
dłoń na jego włochatej dłoni. Łapię za środkowy palec i wykręcam z całej siły
do tyłu. Słychać delikatny trzask przestawianej w stawie kości.
- Nie musi. Sama daję sobie radę.
- Aaałaa! Zostaw już! - bezradnie machą drugą ręką
Pers. Mężczyzna wywodzący
się z wojowników może nawet samego Wielkiego Kserksesa? Doskonałych łuczników,
wspaniałych jeźdźców, bezlitosnych morderców... Prosi mnie żebym zostawiła jego
palec, bo boli. Podoba mi się...
Puszczam palec odpychając z
pogardą jego rękę jak najdalej od siebie.
- Ok. Dobrze już, dobrze...
– pokazuje mi obie dłonie. – Powiedz mi tylko dlaczego on ci nie pomoże, co?
- Bo nie może.
- Jak to nie może? Czemu nie da ci pieniędzy na studia? Nie pożyczy?
- Bo nie ma. Zresztą moje studia to moja sprawa i on nie ma obowiązku mi za nic płacić.
- To pozwolił ci tak samej przyjechać do obcego kraju?
- A co miał zrobić?! – Pers zaczyna mi już
poważnie działać na nerwy – Przecież jestem wolnym człowiekiem i nikt mnie nie zatrzyma.
Co miał mnie związać i ukryć w swojej piwnicy?!
- Mógł pojechać z tobą.
- Nie mógł!
- Dlaczego?
- A co cię to obchodzi?!?
Nie mógł i już! – wstaję zdenerwowana
- No dobrze już, dobrze...
- Nie dobrze, bo mnie
wkurzyłeś i w ogóle mam tego dosyć! Siedź tu sobie sam i rzucaj kamieniami w
drzewo, tańcz, graj! Co tylko chcesz! Ja idę!
- Gdzie idziesz?! Przecież mieliśmy współpracować!
- Sam sobie pracuj! Ja zamierzam zarobić na studia. Cześć!
Odwracam sięi twardo idę przed siebie.
- Beze mnie nie dasz rady!
- A założysz się?!
Wychodzę na ulicę, rozglądam się, zaraz, zaraz...
Wracam na plac zabaw do czekającego z założonymi rękoma Valenc'a i pytam:
- Zawieziesz mnie z powrotem na plac Mazzini?
Zupełnie nie wiem gdzie jestem a sarkastyczny uśmiech Persa poszerza się bardziej i bardziej.
Dwie godziny później w
biurze Fabrizia wyżeram kakao i czekoladę w proszku. Jestem taka głodna... Na szczęście
włochaty Pers wreszcie się ode mnie odczepił. „Więcej seksu!” Też coś! Niech
sam rusza swoim włochatym tyłkiem! Dobrze jednak, że przed „odczepieniem sie”
przywiózł mnie na plac Mazzini bo samej zajełoby mi to dużo więcej czasu...
Myję się w zlewie, wyżeram
jeszcze trochę cukru z kakao i kładę swe wyczerpane zwłoki na małej kanapce.
Tak się cieszę, że mam dach nad głową, spokój i bezpieczeństwo, które pozwala
mi spokojnie zasnąć.... Zasypiam jak dziecko.
A rano...
- Marta, mam dla ciebie nienajlepszą wiadomość. – Fabrizio po przyjściu do biura siada na kanapie z której
zwlekłam się 20 minut temu – Wyjeżdżam do Meksyku więc niestety nie będziesz
mogła już dłużej tutaj spać.
Czuję jakby ktoś mnie walnął
pałką po kolanach. Siadam.
- Nie możesz mi zostawić
kluczy? W razie czego oddam sekretarce...
- Niestety nie jest to
możliwe. – Fabrizio wygląda jakby faktycznie było mu przykro - Musisz stąd
odejść już dziś.
Tak nagle..?!?
- Rozumiem. W porządku.
- Jest mi naprawdę bardzo przykro, Marta.
Tym bardziej, że cię szczerze polubiłem. W swoim szaleństwie jesteś podobna do
mnie. Mam nadzieję, że ci się uda.
No cóż... Mogłam się spodziewać, że ta idylla nie będzie trwała wiecznie.
- Dziękuję za pomoc. - wyciągam do niego dłoń
- Zrobiłem co mogłem. - odwzajemnia uścisk
Chwilę później idę znów z
plecakiem i Igorem wzdłuż ulicy odchodzącej od ronda Mazzini. Idę powoli, nie
spiesząc się, bo niby gdzie mam się spieszyć? W głowie mam jeden wielki haos.
CO TERAZ ROBIĆ?!? Jest godzina 11.00 rano, zaraz będzie noc. Czuję zimny
dreszcz na plecach. Znów na „łonie natury”? A co ze studiami? Kiedy wreszcie
zacznę zarabiać? I gdzie jest ten cholerny kij?!?
- No wreszcie! Ile mamy
czekać?! – tęgi mężczyzna w garniturze o czarnych, rzadkich włosach, spogląda
na zegarek zatrzymując się tuż przede mną – Wreszcie raczyłaś się pojawić.
Widzę, że nie spieszysz się zabardzo.
Obok stoi drugi, szpakowaty,
chudszy i wyższy, również w garniturze.
- Jak masz na imię? - pyta ten pierwszy
- Marta... – stoję jak słup
soli.
Zdziwiony, niewiedzący o co chodzi słup soli
- No więc Marta, masz ze
sobą CV i referencje?
Drugi mężczyzna stoi trochę
z boku trzymając ręce w kieszeni. Typ obserwtora.
- Nie pomyślałam żeby zabrać
CV... Ale tak w ogóle to...
W tym momencie milczek odciąga
tęgiego mężczyzne na bok, „na słówko”. Jednak nie na tak daleki bok, żebym nie
słyszała o czym mówią;
- Wydaje mi się, że to
jednak nie ta dziewczyna. – mówi szpakowaty
- Ta, ta... Proszę się nie
martwić.- uspokaja go tęgi brunet
- Nie zauważyłeś wielkiego
plecaka? Poza tym spójrz jak ona wygląda.
- No właśnie widzę. Całkiem nieźle. - oboje mierzą mnie wzrokiem
- Nie o to chodzi. Spójrz na jej ubrania.
Dziewczyny z castingów bardziej się stroją. Poza tym nie wygląda jakby wiedziała
o co chodzi...
Chwila ciszy, poczym znów podchodzi do mnie tęgi brunet i głupio pyta:
- Czy to ciebie przysłali żebys była "veliną"?
- A co to jest "velina"?
- No widzisz?! A nie mówiłem?
– triumfuje szpakowaty. Widać jednak, że jest coraz bardziej zdenerwowany.
- Na pewno zaraz przyjdzie.
– uspokaja go tęgi. – Może coś ją zatrzymało...?
- Nie mam czasu czekać w
nieskonczoność. – szpakowaty zaczyna gestykulować ze zdenerwowania.
- Przepraszam.... – wtrącam
nieśmiało – Kim panowie są? I o co w ogóle chodzi?
- To ja przepraszam za
pomyłkę. - mówi tęgi – Pomyliliśmy cię z inną dziewczyną na którą właśnie
czekamy. Przepraszam, że przeszkodziłem... – łapie się za serce w wyuczonym geście
skruchy.
- Czy bycie "veliną" jest w jakimś stopniu dochodowe? - puytam unosząc brwi
- Ha,ha! Każda praca w
telewizji jest dochodowa. – tęgi cały czas mierzy mnie wzrokiem z góry na dół.
Nie mogę się pozbyć myśli, że wzrok ten, jak i jego uśmiech jest obleśny i
zboczony
- To wy jesteście z
telewizji?
- Tak. Ja jestem reżyserem a to jest dyrektor działu kadr. - wskazuje na siwego
Tak, jasne. A ja jestem Monica Belucci.
- Rozumiem. To ja jużpójdę. Do widzenia.
- Zaczekaj!
Odwracam się i widzę, że "tęgi" biegnie za mną.
- Czy coś się stało? - pytam
- Ty mi chyba nie wierzysz.
- Ależ oczywiście, że wierzę. - uśmiecham się - Tylko teraz muszę już gdzieś iść.
- Zaczekaj. Gdzie idziesz?
- Nie wiem jeszcze.
- Ha,ha! Fajna jesteś. Zobacz, tu jest siedziba
telewizji „raiuno”.- wskazuje budynek po mojej prawej stronie – Dlatego tu
czekamy na pewną dziewczynę z którą się umówiliśmy.
- W porządku. Rozumiem. - odwracam się i odchodzę
- Zaczekaj. Jak masz na imię?
- Przecież mówiłam. Marta.
- Dokąd idziesz, Marta?
- Też już mówiłam. Jeszcze nie wiem. A teraz naprawdę już do widzenia.
Odchodzę z głową pełną
przeróżnych myśli. Mijam skrzyżowanie i dochodzę do małego skwerku z fontannną.
Siadam na ławce tuż obok fontanny. Obok kładę mój wysłużony plecak i Igora.
Zatapiam się w myślach. Jak zwykle odwieczny problem; co teraz począć??? Nie ma
co się oszukiwać, sytuacja nie wygląda najlepiej...
- A tu jesteś! – nagle ni z
tąd ni z owąd wyłania się tęgi brunet – Wszędzie cię szukałem.
- A o co chodzi? - pytam zaskoczona
- O nic właściwie... Tak przyszedłem
żeby... Żeby cię jeszcze raz przeprosić za tamtą gafę. Zachowaliśmy się
grubiańsko. – znów gest przykładania ręki do serca
- Nie ma za co. Naprawdę. - uśmiecham się miło
Mężczyzna siada na ławeczce obok mnie i przybliża
się na tyle na ile pozwala mu mój plecak leżący po mojej lewej. Przechyla tułów
maksymalnie w moją stronę i oczywiście pyta;
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
Wiem, że to się może wydać
głupie i brzmieć jak samochwałki ale facet podający się za reżysera telewizji
„raiuno” zaczyna się do mnie zwyczajnie chamsko dostawiać. Pyta czy wszystkie
Polki są takie jak ja i czy mam starszą siostrę itd... Czy faceci naprawdę nie
są w stanie wymyśleć jakiegoś oryginalnego tekstu? A może mają podręcznik z
szablonowymi zdaniami na które podrywa się dziewczyny? Czy naprawdę nie jestem
warta nawet minimalnego wysiłku umysłowego?
Tęgi brunet najpierw zarzuca
mnie komplementami, potem prosi o spotkanie co chwila dotykając dłoną mojego
ramienia. Na nic zdają się moje łagodne odmowy, strącanie jego dłoni i
tłumaczenie, że mam chłopaka i że przyjechałam stopem zarobić na studia, że nic
więcej nie chcę, tylko na studia....
- Dam ci na co tylko chcesz.
– odpowiada – tylko umów się ze mną na kawę.
Na nic również mój gniew i
przekleństwa, prośby i groźby a w końcu rozkazy żeby dał mi spokój i najlepiej
sobie poszedł. Efekt jest taki, że tęgi klęka przede mną prosząc o rande-vous a
ja nie wiem dlaczego czuję się upokorzona i zaczynam płakać. Dlaczego nikt nie
traktuje mnie poważnie?! Czy ja wymagam tak wiele od życia?! Chciałam tylko
zarobić na studia. Od nikogo nic nie chcę. Chcę tylko troche spokoju i poważnego
traktowania. Czy to tak wiele? Przed oczyma pojawia mi się wizja powrotu do
Polski i wysłuchiwania ze wszystkich stron; „A nie mówiłam? A nie mówiłem?” Dlaczego, dlaczego ja muszę być takim
nieudacznikiem? Dlaczego rodzina w ogóle się mną nie interesuje?
Nastepna wizja, która staje
mi przed oczami to samobójstwo, bo po co ktoś taki jak ja, ma chodzić na tym świecie?
Jednak od razu przypomina mi się film; „Sok z żuka” i pomyślałam, że wieczne
pracowanie w administracji na tamtym świecie wcale mi się nie uśmiecha. Poza
tym jak miałabym to zrobić? Przestać oddychać?
Zamyślona i zapłakana nawet
nie zauważam przeprosin "tęgiego". Przecieram zaczerwienione oczy i dopiero teraz
widzę, że przestał mnie nachalnie podrywać i wygląda jakby naprawdę było mu
przykro.
- Boże... Przecież ja mam
córkę w twoim wieku... - mówi jakby sam do siebie - Przestań już płakać.
Wszystko będzie dobrze.
Patrzę na niego z zaciekawieniem.
Nie chcę mi się wierzyć w tak radykalną przemianę. Może to tylko podstęp...
- Co ja zrobiłem...? Porca
miseria....- chowa twarz w dłoniach i opiera się o kolana
To niemożliwe. Czy ja słyszę
delikatne pochlipywanie? On tylko udaje, to nie może być prawda. Patrzę na
niego przecierając resztki moich łez i nie wierzę w obrót wydarzeń. Spogląda na
mnie zaszklonymi oczami i widzę łzę cieknącą mu po policzku. Chłop jak dąb, prawdopodobie
reżyser telewizyjny, człowiek któremu przed chwilą wydawało się, że na wszystko
może sobie pozwolić, płacze.
- Jest mi bardzo przykro, Marta. - spogląda na mnie rozmazanym wzrokiem - Tak mi wstyd...
- W porządku. Nic się wielkiego nie stało.
- Stało się. Okazałem się niczym więcej, jak tylko głupim chamem.
Nie będę zaprzeczać.
- Było, minęło. – najważniejsze, że minęło
– Teraz muszę sobie znaleźć jakieś miejsce do noclegu.
- Jak to? Nierozumiem.
Tłumaczę mu pobieżnie całą historię.
- Czyli ty naprawdę nie masz dokąd iść?
Kiwam głową. Wreszcie zajarzył.
- To gdzie spędzisz noc?
No mówię przecież, że:
- Nie wiem.
"Tęgi" myśli przez chwilę, poczym woła podekscytowany:
- Wiem! Zadzwonię do mojego bardzo dobrego
przyjaciela, który jest wziętym adwokatem. Może on coś wymyśli.
- Co na przykład? - pytam zrezygnowana
- On ma dużo znajomości,
więc może mógłby ci załatwić pracę albo mieszkanie. Poza tym jest cholernie
bogaty i mieszka sam, więc może mógłby cię przygarnąć do siebie na jakiś czas.
- No nie wiem...
- Spróbujemy. On ma naprawdę
głowę na karku. Na pewno coś wymyśli.
Wyciąga swój telefon, wstaje
i dzwoni. Chodząc w tą i z powrotem tłumaczy adwokatowi sytuację.
- Będzie tu za 15 minut. –
mówi chowając telefon – Zobaczysz, że on coś wykombinuje. Na nim można polegać.
Czekamy więc na słynnego
adwokata, rozmawiając w między czasie. Opowiadam mu trochę o sobie i mam
wrażenie, że jest bardzo przejęty całą historią. W końcu przyjeżdża adwokat. Po
krótkim zrelacjonowaniu mojej sytuacji mówi;
- No ale co ja mogę zrobić? - i rozkłada ręce
- No jak to co?! – oburza
się tęgi brunet, który albo mi się nie przedstawił, albo szybko zapomniałam
jego imię – Masz tyle znajomości, załatw jej jakąś pracę...
Adwokat wygląda jakbyśmy
go wyrwali z pracy. Ubrany w garnitur,
co chwila spogląda na zegarek.
- Ale jaką? - pyta – Sekretarkę już mam, sprzątaczkę mam, co ja mogę zrobić...?
- To chociaż załatw jej
jakiś kąt do mieszkania. Ona przecież nie narobi wielkiego kłopotu.- "tęgi" wskazuje na mnie.
- Nie trzeba. Ja naprawdę dam sobie radę.
Głupio mi z powodu tego całego zamieszania.
- No widzisz, - cieszy się
adwokat – mówi, że da sobie radę. – podchodzi do ławeczki na której siedzę,
nachyla się nade mną i tłumaczy – Bardzo mi przykro ale nie mogę ci pomóc.
Postaraj się znaleźć pracę gdzieś jako kelnerka i zamieszkać w jakimś hostelu.
Patrzę na niego „z pod byka”
i myślę sobie, że niepotrzebnie "tęgi" go tu fatygował. Jego nie interesuje nic,
z czego nie ma jakichkolwiek korzyści. I że nie bardzo chyba zdaje sobie sprawę
z sytutacji.
- Tak, chyba tak zrobię –
odpowiadam dla świętego spokoju – Dziękuję za dobre chęci i przepraszam za kłopot.
- No widzisz, amico? –
adwokat klepie tęgiego po ramieniu – Wszystko już w porządku.
- Ale przecież nie możemy
jej tak zostawić... – rozmawiają jakby mnie tu nie było
- Nic nie możemy poradzić.
- A może by tak... - tęgi
podchodzi do mnie z wielkim uśmiechem – wepchnąć cię do telewizji? Mogłabyś być
veliną. To dziewczyny, które tańczą w przerwach programowych. Lubisz tańczyć?
- Jaasne!
Czy to możliwe żeby załatwił mi pracę w
telewizji? W tej branży mogłabym w tydzień zarobić na studia a reszta byłaby na
wynajem mieszkania. Na życie zarobiłabym już normalnie, w czasie roku
studenckiego. Poza tym jaka ciekawa praca! Robiłabym to co lubię. W moim sercu
zaczyna kiełkować ziarnko nadzieji a w brzuchu latają małe motylki. Czy to
naprawdę możliwe?!?
- Za jakiś miesiąc zaczniemy kręcić nowy program i będziemy potrzebować ludzi więc...
- Za miesiąc mnie już tu nie będzie. Zaczyna sięrok akademicki.
- Więc nie zostaniesz na conajmniej rok w Italii?
- Nie. Przeciez mówiłam, że chcę studiować. W październiku zaczynam drugi rok studiów.
- Czyli wszystko na nic. - "tęgi" znów traci humor
Więc to jednak niemożliwe.
Mogłam się tego spodziewać... Motyle w brzuchu pożarły ziarno i zdechły z zatrucia.
Wszystko na nic...
- Naprawdę nie wiem jak ci
pomóc. Chciałbym, ale nie umiem.
- Ja muszę już lecieć,
przyjacielu. – adwokat zerka na zegarek – Mam nadzieję, że jakimś cudem uda ci
się powrocić do Polski na studia.- zwraca się do mnie – Studia to ważna rzecz.
– prostuje się poprawiając poły marynarki
Ciekawe ile on studiował,
żeby być takim wziętym adwokatem? Nie oszukuj się, Marta. Zacznij być wreszcie
realistką. Choćby nie wiem ile studiował, nie zostanie wziętym adwokatem w tak
młodym wieku (ok.30 lat) bez znajomości. Spójrz prawdzie w oczy; bez porządnych
pleców nie zajdziesz daleko.
- Też mam taką nadzieję. –
odpowiadam – Myślę, że już pójdę.
- Tak, ja też już muszę
lecieć. Powodzenia, dziewczyno.
- Zaczekaj, Marta! – Woła
mnie tęgi – Chociaż w ten sposób ci pomogę. – podaje mi dłoń – Wiem, że to nie
wiele, ale zawsze coś...
Otwieram dłoń i widzę
zwiniety rulon dwudziestoeurówki. Cóż mogę powiedzieć; Jak dają to brać, jak
biją uciekać. Wypada jednak zrobić chociaż jedno okrążenie dookoła kurnika;
- Naprawdę nie trzeba...
- Daj spokój. - podnosi rękę do ust - Kup sobie za to jedzenie. Idź na pizzę. - mruga okiem
- Dziękuję. - na myśl o jedzeniu przełykam głośno ślinę
- Tu masz moją wizytówkę.
Dzwoń jakby coś się działo. – podaje mi karteczkę – Jeszcze raz przepraszam, że
zachowałem się jak cham.
I tak kończy się moja
przygoda z reżyserem telewizyjnym. Każdy z nas odchodzi w inną stronę. Ściskam
w dłoni dwudziestoeurówkę. Sto polskich złotych. Dzień pracy w południowych Włoszech, ok. cztery dni pracy w Polsce. Od teraz
potrzeba mi o sto złotych mniej na studia. Oczywiście, że nie kupię sobie za to
żarcia!
Jednak głód jest silniejszy w końcu kuszę się na małą porcję sałatki macedońskiej w mijanym po drodze barze.
Myślę, że za piętnaście
minut dojdzie do mnie, że cokolwiek zjadłam. Teraz toaleta i trzeba ruszać w
dalszą drogę. Tylko gdzie? Znów ten sam problem. Wszystko wyjdzie w praniu.
Zakładam mój plecak na zaczerwieniona
ramiona. Staram się nie zwracać uwagi na zerkania i dziwne podszepty załogi
kelnerskiej. Biorę Igora, wychodzę z baru i kieruję się w losowo
wybranym kierunku.
Cdn...
buuuuuuu!
OdpowiedzUsuń52 year old Accountant III Hobey Siaskowski, hailing from Keswick enjoys watching movies like My Father the Hero and Mycology. Took a trip to Cidade Velha and drives a Ferrari 275 GTB/4. link do strony internetowej
OdpowiedzUsuń