sobota, 14 lipca 2012

ROZDZIAŁ XI (część druga)


W drodze do mieszkania Mirandy dowiedziałam się, że zawsze po pracy przyjeżdża pogawędzić z Marco a przy okazji zjeść ciepłe jeszcze pieczywo i że nie tylko ona tak robi, bo Marco jest bardzo przyjacielski i takie tam... A także, że w jej mieszkaniu mieszka syn z dziewczyną i ktoś jeszcze (nie zrozumiałam kto) ale żebym się nie martwiła, bo będę spać w pokoju jej córki, który jest niezamieszkany.
Po przybyciu na miejsce każde jej słowo okazuje się prawdą. Wskazuje mi pokój córki na końcu korytarza, sama kładzie się w innym, umiejscowionym na środku długości przedpokoju.
Pokój córki choć skromnie urządzony, oddaje tyle córkowatości i dziewczęcości ile tylko może oddać pokój.
Po lewej stronie (stojąc przy drzwiach) znajduje się mała komódka a na niej jakieś kosmetyki, malowidła (jakby wyszła tylko na jedną noc), kartka walentynkowa i lusterko. Przeciwna ściana jest zupełnie pusta, nie licząc rysunku wiszącego w antyramie. Wygląda na to, że jest to jej własny autoportret wykonany węgielkiem. Dokładnie na przeciwko drzwi, pod oknem i kaloryferem leży materac od łóżka. Na myśl o tym, że zaraz się na nim położę robi mi się ciepło na sercu.
Zamykam drzwi, zdejmuję spodenki, gaszę światło i wskakuję pod kocyk. Nastawiam jeszcze tylko budzik w komórce żeby nie spać do południa (nie wypada tak u kogoś) i...
Budzę się o dziewiątej rano! No bez przesady... Wyłączam budzik i mimo promieni słońca w pokoju ponownie zasypiam.
Po dwóch godzinach znów się budzę i jak najciszej potrafię, korzystam z łazienki.
Dom najwyraźniej jeszcze śpi, choć wracając do pokoju natykam się na parę młodych ludzi, którzy przestają w tym momencie rozmawiać. Prawdopodobnie jest to syn z dziewczyną o których wspominała wczoraj Miranda.
Wracam do swojej sypialni i siedzę tam cicho jeszcze przez jakiś czas. Nie bardzo wiem, co powinnam zrobić... Nie chcę budzić Mirandy, bo przecież prawie całą noc pracowała ale nie chcę też siedzieć tu bezczynnie.
W końcu odważam się ponownie wyjść z pokoju. Cichutko na palcach wchodzę do pokoju w którym  śpi Miranda (drzwi na szczęście są otwarte na ościerz, więc nie ma problemu). Powoli zbliżam się do łóżka na którym śpi z zamiarem jej obudzenia. Jednak robi mi się trochę głupio gdy widzę panią domu leżącą krzyżem z prawą stroną swego ciała zwisającą z łóżka, jedną piersią całkowicie nagą i przekrzywionymi stringami.
Wycofuję się tak cicho jak tu przyszłam. Myślę, że gdybym ją obudziła w takim stanie, to nam obojgu byłoby głupio. Poczekam aż sama się obudzi.
Po pewnym czasie (czasie w którym sama zdążyłam jeszcze parę razy zasnąć i się obudzić), pani domu faktycznie się budzi. Ponieważ wygląda niczym wkurzony Chopin po stosunku, ogarnia się i wreszcie wychodzimy.
Właściwie to nie wiem jeszcze gdzie wychodzimy ale ważne jest, że robimy jakiś krok na przód.
- Ajj! - krzyczę wchodząc do samochodu
- Co się stało? Uderzyłaś się?
- Nie. Poczułam tylko jakieś dziwne kłucie w plecach. Bardzo boli. Nie wiem co to może być.
Włoszka grzebie chwilę w schowku, wręcza mi dwie białe, tajemnicze saszetki i mówi;
- Rozpuść to w wodzie jesli bóle będą się powtarzać. To bardzo silny środek przeciwbólowy.
- Dziękuję.
- Proszę. Pewnie cię przewiało. Może spałaś gdzieś na ławkach albo co? A teraz czas na śniadanie.
Po tych słowach Miranda odpala papierosa i wymusza pierszeństwo jazdy.
Ból okazał się pierwszym znakiem nadchodzącej dyskopatii i jej koleżanki, rwy kulszowej. Te dwie suki nawiedzały mnie z czasem coraz częściej. W końcu nie było dnia żeby nie dawały o sobie znać. Ta podróż okazała się jednak zbyt dużym wyzwaniem dla moich pleców.
Parkujemy przy małym barze. Pani szofer kupuje nam po ciepłym rogaliku, sobie kawę a mi mleko. Zjadamy śniadanie na stojąco i ruszamy dalej.
- Widzisz ten budynek? „Kierowniczka” podczas jazdy wskazuje dom z czewonej cegły z wielką bramą.- Tu żyją zakonnice.
- Fajnie. - odpowiadam wzruszając ramionami
- Właśnie sobie pomyślalam, że one mogłyby ci pomóc.
O? To ciekawe.. Pomagają swym bliźnim, podróżnym w potrzebie? Zamieniam się w słuch...
- Mogłabyś tam pójść,- kontynuuje widząc moje zaciekawienie – przedstawić się, powiedzieć, że jesteś katoliczką i że pochodzisz z Polski.
- To pomaga? - pytam.
- Nigdy nie wiadomo... Mogłabyś spróbować. - tłumaczy przejęta – Powiedziałabyś, że mocno wierzysz w Boga i że przyjechałaś tu zarobić na studia w Polsce. Może dadzą ci mały pokoik w którym mogłabyś mieszkać za niewielką opłatą...
- Niewielką opłatą? - powtarzam sama do siebie
- No, jakieś 15, 20 euro dziennie.
- 15, 20 euro dziennie...
15, 20 euro dziennie za cele w klasztorze. W hostelu zapłaciłabym podobnie i nie musiałabym być przy tym wdzięczna. W dodatku mogłabym wracać późnymi wieczorami, co w pracy mima czy nawet kelnerki jest dość istotne. A ja przecież przyjechałam tu spróbować mimowania. Największy ruch i zabawa, a co się z tym wiąże również chęć do wydawania pieniędzy jest właśnie wieczorami. I co ja miałabym takim zakonnicom powiedzieć? Że pracuję wieczorami więc nie zamykajcie bramy do pierwszej w nocy? Na pewno mają coś takiego jak cisza nocna... Ciekawe czy w ogóle uwierzyłyby mi, że jestem mimem...
Nie, to nie ma sensu. Wolę skombinować coś innego. Poza tym 15, 20 euro dziennie to wcale nie tak mało.
- I jak ci się podoba mój pomysł?
- Jest świetny. Myślę, że spróbuję.
- No właśnie! Spróbować nigdy nie zaszkodzi.- Miranda wydaje się bardziej odprężona, spokojna i zadowolona. - To ja cię tutaj wysadzę, bo muszę jeszcze załatwić parę spraw.
- Oczywiście. Dzięki za pomoc Mirando.
- Drobnostka. Mam nadzieję, że ci się uda.- zatrzymuje auto na poboczu – Powiedz zakonnicom, że często się modlisz, jesteś praktykujacą katoliczką i takie tam. Chętniej ci pomogą.
- Tak powiem. - odpowiadam widząc jak bardzo ją to uspokaja
 - Tutaj masz mój adres.- podaje mi małe papierowe zawiniątko – Gdy ci się wszystko uda i wrócisz do Polski lub pojedziesz do innego kraju jak moja córka, wyślij mi kartkę. Będę się bardzo cieszyć.
- Obiecuję. Dziękuję za wszystko. Do widzenia.
Uścisk na pożegnanie i wychodzę z moim bagażem.
- Powodzenia! - krzyczy przez uchylone okno Miranda
- Dziękuję! Życzę szybkiego powrotu córki! - macham jej i idę we wskazanym przez nią kierunku 
Robię wszystko dokładnie tak, jak mi poleciła aby dotrzeć do centrum tzn, prawo, prosto, metro, dwa przystanki i wysiadka na „Piazza Spagnola”. Po dotarciu na miejsce poczułam się bardziej zagubiona i bezbronna.
Masa ludzi, turystów wszelkiej maści i narodowości. Każdy z rodziną lub wycieczką i aparatem cyfrowym pod ręką. Na każdego z nich czeka zarezerwowany pokój w hotelu lub przynajmniej autokar. Pokręcą się po mieście, pozwiedzają, zjedzą coś w restauracji, kupią coś dzieciom i pójdą do siebie.
A ja? Co ja mam teraz robić? Spoglądam na komórkę. 
Jest godz.16.20. 
Kolejny zmarnowany dzień dobiega końca. Znów nic nie zrobiłam. Jeszcze się okaże, że PierLuigi miał rację i powinnam zostać w pizzerii w Calabrii.
Dobra! Nic straconego! Trzeba się tylko wziąć w garść i coś zrobić.
Do pracy dziś już raczej nikt mnie nie przyjmie ale przyjechałam tu przecież z myślą żeby spróbować l’arte di strada... Poszukam odpowiedniego miejsca, postaram się skombinować skrzynkę na której mogłabym stanąć i... K I J ! ! ! Przecież mam kij! Odpowiedniej długości, grubości i struktury kij. Tylko gdzie ja go mam? Gzieś go schowałam... Tylko gdzie...? Kurczę...
Nawet jak sobie przypomnę, to żebym jeszcze wiedziała jak tam dojść? Ostatnio jak byłam w Rzymie, miałam szofera.Teraz mam tylko ciężki plecak na ramionach.
Spokojnie... Jutro będzie nowy dzień więc jutro poszukam kija (o ile nikt go nie ukradł? Ale po co komu wielki kij?) Dzisiaj spróbuję mimować tylko z samym dzwonkiem. Lepszy rydz niż nic. Szukam odpowiedniego miejsca przeciskając się przez tłum ludzi. Kieruję się tam gdzie kierują się ludzie, bo im większy ich przepływ w danym miejscu, tym lepiej. Tak myślę. Po drodze wstępuję do losowo wybranej kawiarni i pytam barmana o skrzynkę (na czymś muszę przecież stanąć żeby zwrócić na siebie uwagę).
- Skrzynka? - na oko trzydziestoletni barman drapie się po głowie - Że co?
Tłumaczę mu cierpliwie i dokładnie o co chodzi.
- A! Jeśli chcesz na niej stać, to nie może być to skrzynka po warzywach.
No brawo!
- Zaczekaj tu, zaraz przyniosę z zaplecza.
- Super! - cieszę się - Dziękuję.
Wszystko narazie idzie zgodnie z planem. Po chwili wraca...
- Czy taka może być?
- Wydaje mi się, że tak. Dziękuję panu bardzo.
- To dobrze. 15 euro proszę.
Nie wiem czy żartuje czy mowi poważnie. Na wszelki wypadek lepiej założyć, że to na serio.
- Ach... Ona kosztuje 15 euro?
- Tak, to pod zastaw. Potrzebujemy zabezpieczenia.
- Na plastikową, zużytą skrzynkę?
Bez przesady...
- Potrzebujemy skrzynek. - tłumaczy barman
- Rozumiem. Popyt na skrzynki. - uśmiecham się - To ja w takim razie dziękuję. Nie chcę.
- Zaczekaj! - Zatrzymuje mnie gdy odwracam się ku wyjściu.- Ta skrzynka jest połamana. Widzisz? O, tutaj!
- A to zupełnie co innego. To zmienia postać rzeczy. 
- Mogę więc dać ci na nią zniżkę. Pięć euro i jest twoja! Hmm? - ten naciągacz widocznie nie potrafi wyłapać sarkazmu
- Narazie dziękuję. - pięć euro za połamaną skrzynkę! - Może później tu wrócę. Do widzenia.
Tego nie wzięłam pod uwagę w moim chytrym planie. Ludzie w stolicy są najwyraźniej trochę inni niż ci z południa. Może być naprawdę ciężko.
Próbuję jeszcze raz. Tym razem wchodzę do "gelaterii".
- Skrzynka? - zastanawia się kasjer - Paolo! Daj tej dziewczynie skrzynkę po mleku.
Kelner natychmiast wykonuje polecenie.
- Ile płacę? - pytam niepewnie
- Za plastikową skrzynkę? Chyba zwariowałaś... - dziwi się chłopak - Mamy tu jeszcze trochę skrzynek. Może nie uwierzysz,ale klienci rzadko o nie pytają.- uśmiecha się miło.
No proszę. Czyli jednak da się.
W końcu trafiam na właściwe miejsce, (tak mi się przynajmniej wydaje). Ulica na której stoję jest dość ruchliwa, nafaszerowana  restauracjami, kawiarniami, lodziarniami, sklepami i wygląda na to, że prowadzi do wielu ważnych miejsc więc każdy prędzej czy później musi przez nią przejść. ”Via del corso”... Czytam tabliczkę przyczepioną do niejednokrotnie odnawianago budynku. Myślę, że jak na pierwszy raz to będzie bardzo dobre miejsce do mimowania.
Nawet sobie nie wyobrażasz w jak wielkim byłam błędzie...
Na początku wszystko było ładnie, pięknie. Założyłam na siebie worek pokutny (strój mnicha), przepasałam talię sznurkiem, stanęłam na skrzynce, którą zasłoniłam płótnem, zarzuciłam kaptur na głowę i twarz przy okazji i stałam nieruchomo z małym dzwoneczkiem w ręku. Stałam, stałam, i stałam... Czasem jakiś dzieciak lub staruszek wrzucił mi parę miedziaków, wtedy kłaniałam się w pół i dzwoniłam dzoneczkiem, który nie miał żadnej rączki więc sprawiało mi to nie lada trudność. W dodatku przez to jego dźwięk był żałosny.
Po ok. 1godź. Nieruchomego stania...
Dosyć tego! To nie ma sensu... Zdejmuję kaptur z głowy, ściągam z siebie strój mnicha i zrezygnowana siadam na skrzynce wlepiając wzrok w ziemię.
Nagle tuż koło mnie zatrzymuje się rowerem mężczyzna, (poznaje po owłosionych nogach) i wrzuca mi do woreczka pięć euro w banknocie.
Podnoszę wzrok.
- Obserwowałem cię jak stałaś - mówi ubrany typowo na rower, ostrzyżony na jeżyka młody chłopak. - Zdziwiłem się gdy zdjęłaś z siebie kostium. Nie wiedziałem, że jesteś dziewczyną.
- Wygląda na to, że lepiej mi wychodzi żebranie niż mimowanie. - odpowiadam z rezygnacją
- Nieprawda. Czemu tak uważasz?
- Bo stoję tu conajmniej godzinę i nic nie zarobiłam.
- Pięć euro zarobiłaś na pewno. - usmiecha się
- Ale dopiero jak się rozebrałam.
- Hahaha! Może powinnaś tak częściej robić?! Stać przez pięć minut w tym stroju i nagle go ściągnąć. Potem znów założyć, chwilę postać i ściągnąć. Zobaczysz, jak ci zarobki wzrosną...
- Bardzo śmieszne.
Nie mogę pozbyć się uczucia wielkiego smutku i wstydu przed samą sobą i przechodniami zerkającymi na mnie. Oglądam swoje palce poranione przez dzwoneczek i reflektując się nagle mówię;
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Myślę, że przydalby ci się lepszy dzwoneczek. Ten jest chyba niewygodny.
Nieznajomy rowerzysta grzebie po kieszeniach. Czyżby miał ze sobą dzwoneczek? Nie, to byłoby zbyt piękne. Hmm... Sznurek! Nie, żyłka!
- Mam tylko to. – mówi pokazując około pięciocentymetrową żyłkę.
Przywiązuje żyłkę do dzwoneczka i próbuje dzwonić. Dźwięk wydaje się dużo czystszy i przede wszystkim głośniejszy. Zwraca uwagę ludzi!
- To niewiele ale zawsze lepsze niż nic. - mówi oddając mi narzędzie pracy.- Niech ci przyniesie szczęście.
- Dziękuję! Na pewno pomoże. - rozchmurzam się
- Powodzenia! - mówi wsiadając na rower - I pamiętaj żeby częściej ściągać kostium.
- Ha, ha! Jasne! Zapamiętam. Dziękuję.
Czasem jakiś nieznajomy człowiek, np. niepozorny rowerzysta potrafi cię pocieczyć małą żyłką wędkarską. Niby nic a mimo to daje nadzieję i siłę do dalszej walki...
Wstaję, zabieram swoje rzeczy i idę... No właśnie. Gdzie ja właściwie idę? Bo nie wiem... Co tu robić...? Spojrzenie na komórkę. 
Jest godź.19.45
Dzisiaj już nie będę mimować. Nie zniosę kolejnej porażki w jednym dniu. Przydałoby mi się natomiast znaleźć jakieś legowisko na noc. Może pójdę wzdłuż tej ulicy... Jak jej tam... Spoglądam na szyld, ach, no tak; „Via del corso”. Właśnie. Pójdę wzdłuż „Via del corso”  w... Entliczek, pętliczek.. Tę stronę!
Chowam cenną skrzynkę przy śmietniku w zaułku i idę w wybranym przez siebie kierunku. Niczym wolny ptak!!! Wolalabym być jednak trochę mniej wolna w zamian za bezpieczny nocleg. ”ZAMIENIĘ WOLNOŚĆ NA DACH NAD GŁOWĄ”. No, może nie całą wolność... Uśmiecham się do siebie.
Cała ta „Via del corso” mimo swego starożytnego klimatu jest przepełniona skuterami, motorami, samochodami a nawet autobusami (nie wspominając o pieszych poruszających się niczym święte krowy). Wygląda na to, że na tej ulicy ruch nigdy nie maleje.
W końcu wychodzę na okrągły plac z fontanną na środku. To jest... Zaraz, zaraz...”Piazza del Poppolo”! No tak. Teraz widzę, że przydała mi się ta wycieczka zapoznawcza poczas mojej pierwszej wizyty w Rzymie.
Plac otoczony jest kamiennymi ławkami. Fontanna, która jak większość fontann w Rzymie jest dziełem sztuki, wodopojem i miejscem odpoczynku zarazem, wydaje się być jedną, wielką, trzypoziomową ławką. I tu właśnie usadawiam swe szanowne cztery litery i daję odetchnąć zmęczonym nogom. Hmm... A może tutaj uwiłabym sobie legowisko? Może nikt nie zuważy? Oprę tylko głowę o plecak a z czasem może nawet podkurczę nogi... Może nikt mi nic nie powie? W końcu pod latarnią najciemniej. W tak widocznym miejscu przynajmniej nic mi się nie stanie. Chyba... Już, już... Zaraz głowa dotknie plecaka... Tuż, tuż.... Nie. Jednak pójdę poszukać bardziej intymnego miejsca. Za dużo tu karabinierów.
Wychodzę z placu przez wielką bramę i zdaje się, że zostawiam za sobą starą część Rzymu. Stoję teraz na dość ruchliwym skrzyżowaniu, tuż obok przystanku tramwajowego i znów zastanawiam się...(entliczek, pętliczek)  W prawo!
Chyba trafiłam do jakiegoś miejskiego parku. W parkach zawsze śpią bezdomni to może i dla mnie znadzie się miejsce? Wchodzę w głąb ciemnej już gęstwiny. Na skrzyżowaniu trzech dróg postawiono coś na kształt wodospadu. Dokładniej mówiąc, usypano nieregularną górę kamieni, (wys. ok.3m.) z której leje się woda do bajorka uformowanego również z nieregularnych kamieni. Czemu opisuję coś tak nieszczególnego? Ponieważ właśnie na szczycie tej kupy kamieni upatrzyłam sobie miejsce do spania.
Włączam walkmena, zamykam oczy i próbuję wyobrazić sobie coś miłego.  Próbuję wmówić sobie, że nie czuję kamieni wbijających mi się w tyłek, że nie zauważam spod przymkniętych powiek dzieciaka pokazującego na mnie palcem swemu rodzicowi i że jak spadnę z tych kamieni to trzycentymetrowa woda przykrywająca kamienie w bajorku zamortyzuje upadek i nic mi się nie stanie. O ile oczywiście prąd mnie nie pokopie, (bajorko jest podświetlane). Jest dobrze. Mogło być gorzej.
Po około dziesięciu minutach...
Ile bym dała teraz za łózko u murzyna!
Po ok. godzinnym wierceniu się znajduję w miarę wygodną pozycję i wytrzymuję w niej mniej więcej trzy godziny. Wiem, dobra jestem! Wszystkie mięśnie napięte żeby nie spaść, to dobry trening do mimowania. Właściwie nie śpię, tylko czuwam. Spojrzenie na komórkę. 
Jest godz. 01.10. w nocy.
Jeszcze tyle czasu do rana a ja już nie dam rady dłużej na tych kamieniach! W dodatku myśl, że w każdej chwili mogę spaść nie napawa mnie optymizmem. Co mi z tej wysokości? Jak ktoś będzie chciał mnie okraść lub poderżnąć mi gardło, to po prostu tu wejdzie. Po przemyśleniu każdego szczegółu tej beznadziejnej sytuacji, schodzę z wodospadu i ruszam w głąb parku. Ciemność, brak żywej duszy i otaczające mnie zarośla z jednej strony mnie przerażają z drugiej zaś pocieszają. Bo przecież im ciemniejsze, bardziej bezludne i osłonięte miejsce, tym bardziej się wyśpię. Jednak jeśli ktoś się już tu pojawi, to raczej nie będzie miał dobrych intencji a ja nie będę mogła oczekiwać z nikąd pomocy.
Idąc tak i rozmyślając, moje zainteresowanie wzbudza kupa liści pod szarym, betonowym murem. Nie ma to jak kupa liści... Właśnie w niej, owinięta w sweter spędzam resztę nocy.

Cdn...

środa, 11 lipca 2012

ROZDZIAŁ XI (część pierwsza)

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO RZYMU

"Każdy prowadzi jakąś kalkulację, 
którą nazywamy nadzieją."
Platon


           
           Uśmiecham się przyjaźnie, wystawiam rękę i po niecałej minucie zatrzymuje się wielki, sapiący tir. No cóż.. Lepszy rydz, niż nic.
Przyzwyczajona do szybkiego reagowania od razu wskakuję ale nieee... Siwy, bardzo niski i tęgi mężczyzna nie rusza od razu. Nie zwraca uwagi na trąbiące za nim pojazdy.
- Gdzie chcesz jechać? - pyta najpierw
- Do Rzymu.
- Ja jadę na Sycylię.
- To po drodze. - o ile dobrze pamiętam geografię
- Nie wjeżdżam do Rzymu. Omijam go bokiem.
- To nic. Zawsze to bliżej. Potem już sobie poradzę. O ile nie będę panu przeszkadzać.
- Nie, tylko ostrzegam, że wysadzę cię w nocy gdzieś na autostradzie.
- To nic. Dam sobie radę.
- W porządku. Skoro tak mówisz. Mam na imię Salvatore. - wyciąga rękę przez skrzynię biegów i otwarte drzwi pasażera
Piiib!!! Kierowcy z tyłu zaczynają się denerwować.
- Marta.
Hmm... Silny, konkretny uścisk dłoni, imię które znaczy tyle samo co „ratownik” i przyjazne oczy... Nie jest źle. Powiem więcej; jest DOBRZE.
- Daj mi swój plecak. Schowam ci go na pace.
- Dziękuję, nie trzeba. Wcale mi nie przeszkadza. - ściskam kolana i przytulam go bardziej do siebie.
- Plecak należy położyć na swoje miejsce. - mówi surowym głosem mój nowy znajomy
Piiib!!!
- No dobrze. - odpowiadam niepewnie
Salvatore wysiada z ciężarówki, nie przejmując się zniecierpliwieniem kierowców stojących w korku który sam stworzył, powoli obchodzi ją dookoła poczym otwiera drzwi z mojej strony i mówi żebym oddała mu plecak. Oddaję posłusznie i idę za nim.
Zgadnij gdzie go chowa?
Pod podwoziem tira w skrytce koło bananów.
- Może jesteś głodna? Chcesz banana?
- Chętnie. - potakuję lekko zdziwiona
"... Jedziesz do cholery czy nie!!!?? Ile można czekać?! Rusz się!!!..."
- Vaffa..! Salvatore robi specyficzny, włoski gest w kierunku kierowców.
Wsiadamy ponownie i wreszcie ruszamy.
W czasie podróży jak zwykle gatka - szmatka. Ja opowiadam mu trochę o sobie, on się dziwi, opowiada mi o sobie. Ja opowiadam mu o swojej podróży, on się jeszcze bardziej dziwi i opowiada mi o sobie.
- Dla mnie jest to niepojęte co opowiadasz. Sam mam córkę i dlatego kiszę się tej puszce. Żeby ona miała zapewnioną jako taką przyszłość. 
I tak właśnie pozwierzaliśmy się trochę sobie nawzajem. Nie wiem czemu obcym zawsze łatwiej się zwierzać niż bliskim. Może dlatego bo wiesz, że ich już nigdy nie spotkasz?
Nawet nie zauważyłam kiedy zrobiło się ciemno. Parę kilometrów przed włoską stolicą, milczący przez pewien czas Salvatore wychodzi do mnie z dziwną propozycją;
- A może chciałabyś jechać ze mną do Sycylii?
- Co?
Byłam już na Sycylii i Kalabrii potem trafiłam na samą północ do Wenecji, a to wszystko ciągle starając się dostać się do Rzymu.  Co jest z tym Rzymem, że tak ciężko mi tam dotrzeć?
- Tak sobie myślę, że mogłabys dla mnie pracować.
- Co?! 
- No bo co cię czeka w Rzymie? Powiedz prawdę. Nikt tam na ciebie nie czeka, prawda?
- Prawda. - przyznaję
- A ze mną nic by ci się nie stało. Spokojnie zarobiłabyś na studia, może niewiele, bo mogę ci zaoferować jedynie 500 euro za ten miesiąc ale zawsze to pieniądz.
Zaraz, zaraz... Czegoś tu nie rozumiem...
- A co miałabym dla ciebie robić? - pytam niepewnie
- Jeździłabyś ze mną i zajmowałabyś się papierkową robotą, podczas gdy mi zostanie po prostu sama jazda. Szkoda, że nie masz prawo jazdy kategorii C + E, bo byśmy się zmieniali ale dużo mi już pomożesz biorąc na siebie te papiery.
Podaje mi wyciągniety uprzednio ze schowka plik papierów.
- To wbrew pozorom nie jest takie trudne, chodzi o to, że... - no i Salvatore wyjaśnia o co by chodziło w papierkowej robocie. Faktycznie nie jest to takie trudne, ale...
- Ale ja tego po prostu nie znoszę.- dokańcza mój kierowca. - Co ty na to? Wiem, że nie jest to super propozycja, ale będziesz miała dach nad głową, codzienny posiłek i pewną wypłatę.
I pewną wypłatę... Powtarzam w myślach. Nic nie jest w życiu pewne.
- Więc co ty na to? - powtarza - Jakoś się tu pomieścimy. - ruchem głowy wskazuje tył kabiny.
Odwracam głowę i dopiero teraz zauważam, że jego kabina jest o tyle dziwna, że ma tylko jedno łóżko. To znaczy jak się pomieścimy? Nie rozumiem...
- Chyba jednak wysiądę w Rzymie. - stwierdzam.
- Ale przecież tam nic dobrego cię nie czeka. Na pewno coś ci się stanie. Rzym jest niebezpiecznym miastem. Nie ryzykuj życia!
Jak ja kocham w ludziach ten optymizm...
- Jesli nie zaryzykuję, będę potem żałować. Muszę spróbować.
- Jesteś pewna? - patrzy na mnie poważnie
- Tak. Dziękuję ci jednak za pomoc.
O ile naprawdę chciałeś mi pomóc spryciarzu o jednym łózku.
- Pewna na sto procent?
- Tak.
- To dobrze, bo już dojeżdżamy. Zjadę na ten autogrill, który widzisz przed nami i tam cię wysadzę.
- Dobrze. Dziękuję.
- Ale pamiętaj, nie ufaj pierwszej lepszej osobie. Tutaj ludzie są naprawdę niebezpieczni. - no jasne, strasz mnie dalej - nie śpij sama gdzieś w krzakach, bo możesz się już nie obudzić, ok?
- Postaram się.
Nagle dochodzi do mnie brutalna rzeczywistość. Zaraz wysiądę z bezbiecznej i ciepłej kabiny włoskiej ciężarówki nie wiadomo gdzie. A jest już zupełnie ciemno i tak jakby chłodnawo... I wilcy...
- Uważaj na siebie Marta.
Ściska mi dłoń. Mocno, jak na początku naszej znajomości.
- Postaram się. - odwzajemniam uścisk i zeskakuję z kabiny
Salvatore trąbi na pożegnanie i odjeżdża w swoją stronę. Na Sycylię. Pracować na swoje życie. Ciekawe... ”Ratownik”, czy raczej „Spryciaż o jednym łóżku?”
Rozglądam się dookoła. No cóż... Nie uśmiecha mi sięto ale chyba ponownie przyjdzie mi spędzić noc na autogrillu.
Wchodzę do środka i pierwsze co robię, to oczywiście obczajam miejsce gdzie można byłoby się zdrzemnąć. Niestety nie widzę żadnej sofy, narożnika, fotela... Nic co choć w jednej setnej przypominałoby łóżko.
Wystrój lokalu surowy a raczej tandetny. Postanawiam zaszaleć i kupuję kubek gorącego mleka.
- Caffe latte?
- Nie. Samo latte.
Zdziwiony sprzedawca podaje mi to, co lubię najbardziej - ciepłe mleko z olbrzymią ilością pianki, bez kawy.
Siadam przy jednym z plastikowych, białych stolików, na plastikowym, białym krześle, delektuję się moim zakupem w plastikowym, białym kubku, (bądź co bądź, to przecież 52 eurocenty) i zaczynam jak zwykle rozmyślać. A raczej martwić się.
No bo faktycznie co mie czeka w Rzymie? Spokojnie, narazie mam plan. Zarobię jako mim na jednej z głównych ulic, prześpię się zaś w jakimś parku albo czymś takim... No dobrze, plan może nie jest doskonały, ale zawsze to jakiś PLAN.
- Przepraszam...
- Łaa!! - podskakuję lekko ze strachu czując czyjąś rękę na moim ramieniu.
Odwracam do tyłu głowę. Kobieta około czterdziestki, ciemna karnacja, kręcone, kruczoczarne włosy długości ramion, przybliża do mnie swą dość miłą, uśmiechniętą twarz.
 - Przepraszam, - powtarza ciepłym glosem - czy jesteś sama?
Mam nadzieję, że to nie lesbijka bo już mam dość podrywów.
- Tak. - odpowiadam niepewnie. - A co?
Na krzesłach obok siedzą moi niewidzialni przyjaciele - Frank Sinatra i Roberto Carlos. Poznajcie się.
- Obserwowałam cię przez chwilę. Właściwie od momentu gdy kupiłaś mleko. - uśmiecha się szerzej – I pomyślałam sobie, że chyba nie masz się gdzie podziać. - chwila ciszy, ciekawe czy po mleku to poznała?  – Masz dzisiaj gdzie spać?
Hmm... Niech pomyślę...
- Nie, dzisiaj nie mam. - odpowiadam z uśmiechem
- To może zanocujesz dziś u mnie?
Tak prosto z mostu? Gdzie jest haczyk?
- Nic się nie bój .- kobieta jakby czytała w moich myślach – Wiem, że propozycja może wydawać się dziwna ale jak patrzyłam na ciebie, to przypomniała mi się moja córka.
Pewnie nie żyje, biedaczka...
- Wyjechała do Anglii, na studia. W ogóle podróżuje po całym świecie i rzadko kiedy bywa w domu.
- To dobrze, że jest ciekawa świata. - odzywam się wreszcie. - Wiele zobaczy i wiele się nauczy.
- Tak, zgadzam się, tylko mi żal, że tak rzadko ją widuję. Jak patrzyłam na ciebie, siedzącą samotnie nad tym mlekiem, z miną, bez urazy jakbyś się miała zaraz rozpłakać pomyślałam, że jeśli gdzieś w wielkim świecie, kiedykolwiek moja córka będzie w podobnej sytuacji, chciałabym żeby ktoś wyciagnął do niej rękę i jej pomógł. Ktoś o uczciwych i szczerych zamiarach. To co? Dasz się zaprosić na dzisiejszą noc do mojego domu? Pokój mojej córki stoi wolny a ona na pewno nie miałaby nic przeciwko...
- Czemu nie? - odpowiadam – Jeśli to nie kłopot, to chętnie skorzystam.
Dałam się zaprosić murzynowi, staremu dziadowi co sobie ubzdurał fortunęw kasynie, to jej się nie dam?
- To świetnie. Kupię tylko papierosy i jedziemy, dobrze? Ja mieszkam w Rzymie. Mam nadzieję, że to ci odpowiada...
- Jasne! 
Aniele stróżu mój, moja Juno, dzięki, że zawsze przy mnie stoisz...
Dopijam szybko mleko i idę z nieznajmą do jej auta.
- Mam na imię Miranda. - mówi zapalając papierosa 
Uchyla szybę i z piskiem opon wyjeżdża na autostradę. Prowadzi tylko jedną ręką, bo drugą trzyma świętego wręcz dla niej papierosa.
Rozczochrane, czarne loki wirują jej dookoła twarzy za każdym razem gdy wychyla się lekko aby wydmuchać dym. Wygląda jak nowoczesna czarownica jadąca na sabat (kto by tam teraz używał mioteł!), czym wzbudza moje większe zaufanie. Nie ma to jak być pod osłoną magii.
- Przeszkadza ci dym?
Dym? Jaki dym? Przecież wszystko wydmuchujesz na zewnątrz, kobieto! Gdybyś ty widziała mojego ojczyma... Ten to dopiero czadził! Gdy jechałam z nim w aucie nigdy nie uchylał okien, (chyba, że w upalne lato). Mało tego, mi również zabraniał otwierać (uważał, że taki gnój jak ja, na pewno zepsuje korbkę do szyb w dużym fiacie). Palił zawsze jednego za drugim i czasem odwracał się do tyłu żeby z uśmiechem przyklejonym do ust móc wydmuchać dym prosto na mnie.
Czy mi przeszkadza twój dym? Twój dym Mirando, przy tamtym jest niczym morska bryza...
- Nie. - odpowiadam. - Nie przeszkadza.
- Próbowałam wiele razy rzucić to paskudztwo ale w końcu doszłam do wniosku, że ja to po prostu lubię. A ty palisz?
- Nie.
- Skąd pochodzisz?
- Z Polski.
- Naprawdę?! - uśmiecha się półgębkiem aby nie wypadł jej papieros - Jak ten... No... - pstryka palcami - Papież!
- Dokładnie. 
- JEsteś katoliczką?
- Hmm... Myślę, że obraziłabym prawdziwych katolików gdybym powiedziała, że tak. Zostałam ochrzczona ale uważam się bardziej za agnostyczkę. Choć coraz bardziej skłaniam się do ateizmu. Sama jeszcze nie wiem...
- Rozumiem. - Schyla się do schowka po kolejnego papierosa odsłaniając bardziej i tak już mocno odsłonięty dekolt i jakby trochę „sfatygowane” piersi. – To trochę tak jak ja.
Wjeżdżamy na przedmieścia Rzymu. Miranda lawiruje w ciemnych uliczkac, aż w końcu oznajmia;
- Skoczymy jeszcze do pewnej pasticerii. Wprawdzie jest późno, ale mój przyjaciel jest właścicielem więc może uda nam się coś przekąsić. Co ty na to?
A mam wyjście? Najchętniej położyłabym się spać.
- Jasne. - odpowiadam
Dwie minuty później...
- Marco?! - woła Miranda wślizgując się przez uchylone drzwi
Z zaplecza wychodzi mężczyzna średniej postury. Mimo siwych włosów wcale nie wygląda staro.
- Miranda? Ciao! Ty jak zwykle o tej porze. 
- A co, mam przychodzić kiedy bułki są już czerstwe?
- Nie sprzedaję czerstwych bułek! - obraża się na żarty
- Doskonale wiem, że właśnie o tej porze pieczesz świeże ciasteczka. - rusza znacząco brwiami
- Dobra, dobra... Co chcecie zjeść? Właśnie upieklem pizzette.
- Niech będą. - śmieje się Miranda
Po chwili piekarz  wnosi dwie blachy małych pizz wielkości dużych ciastek.
- Z szynką czy bez?
- Dla mnie dwie z szynką i jedna Margherita.
- A dla ciebie? - Marco patrzy na mnie
- Ja właściwie...
- Z szynką czy bez? - powtarza udając, że mnie nie słyszy
- Jedną bez. Dziękuję.
- Usiądźcie sobie przed wejściem. Jeszcze nie schowałem stolików. Wiedziałem, że przyjdziesz, hehehe!
- Dzięki Marco. Ile płacę?
- Daj spokój! Nawet mnie nie denerwuj! - macha ścierką w jej stronę
Ledwo siadamy gdy do piekarni podchodzi dwóch chłopaków.
- Marco?! - woła jeden z nich - Upiekłeś coś świeżego? Cześć Miranda.
- Ciao. Co sięwłóczycie po nocy?
- I kto to mówi...
- Witam chłopcy. - piekarz wyciera ręce o zapaskę, wita się z przybyszami i zapala papierosa.- Weźcie sobie pizze. Dopiero co upiekłem.
Po chwili wszyscy już pałaszujemy ten cudowny, włoski przysmak.
- No więc co wy się tak włóczycie po mieście o tej porze?
- Odezwała się ta, co wcześnie chodzi spać, hehe... - droczy się jeden z chłopaków. Ten z wełnianą czapką na głowie mimo ciepła, w bluzie i luźnych, dżinsowych spodniach.
- Ja jestem nocnym markiem. Pracuję w nocy, to i żyje w nocy. No bo kiedy? W dzień śpię.
Zaglądam do papierowej, piekarskiej torby i zauważam, że zamiast jednej są tam dwie pizze. Spoglądam na piekarza, który wraz z mrugnięciem oka, przesyła mi przyjazny uśmiech. Jakby był aniołem, który wyczuł mój głód. Hmm… Jak człowiek jest sam jak palec kontra cały świat, to wszędzie się doszukuje aniołów aby sobie pomóc.
- A czym się zajmujesz, jeśli wolno spytać? - zwracam się do Mirandy
- Jestem szoferem.
- Naprawdę? Pracujesz dla jakiejś firmy czy prywatnej osoby? 
Piekarz przysłuchuje się oparty o framugę drzwi. Strzepuje popiół na ziemię.
- A czym się zajmujesz, jeśli wolno spytać? - pytam Mirandy, odwzajemniając uśmiech piekarzowi.
- Dla prywatnego biznesmena. Jestem jego nocnym szoferem. Wożę go od baru do klubu, od klubu do...
- Do burdelu, hehe! - dokańcza jeden z chłopców, ten "luzak"
- Czasem zdarza się nawet i do burdelu. - potwierdza poważnie Miranda
- Więc twoim jedynym zadaniem jest zawieźć go w wybrane miejsce i tyle. Nic więcej?
"Luzak" skończył właśnie jeść swoje pizze i teraz kładzie nogi na stole.
- Dokładnie tak. Zawożę go na przykład pod jakiś bar i czekam w wozie aż wyjdzie stamtąd pijany. Wtedy zawożę go do domu albo innego baru. W międzyczasie coś sobie czytam lub po prostu śpię.
- Super! Świetna robota.
Drugi z chłpaków, ubrany całkiem zwyczajnie i całkiem zwyczajnie siedzący przy stoliku (bez żadnych cyrkowo- luzackich akrobacji), także kończy jeść i pyta zwracając się w moim kierunku;
- A ty gdzie pracujesz? Nie widziałem cię tu wcześniej.
- Co? Ja? Ach, tak! No właśnie sęk w tym, że jeszcze nigdzie. Szukam pracy.
- W Rzymie?
- Tak.
Ciekawe jest to, że nikt z obecnych nie pyta mnie kim jestem, skąd pochodzę, co tu robię itp... To całkiem miłe.
- Właśnie, może wiecie przy okazji ile zarabiają np. kelnerzy w Rzymie?
- Jako kelnerka w centrum Rzymu, - „Normalny” podnosi do góry wskazujący palec przy słowach; „centrum Rzymu”- zarobisz ok. 50 euro za dzień.
- Za osiem godzin?
- Osiem, dziewięć... Czasem więcej. To zależy.
- Aha.
- Ale nie wiem czy uda ci się tak łatwo znaleźć pracę.
- Myślałam, że skoro we Włoszech jest dużo restauracji, to ciągle potrzebują kogoś do pracy. Zwłaszcza w stolicy.
- Tak, ale na początku sezonu. Teraz jest już... - podnosi do góry oczy, próbując sobie przypomnieć dzisiejszą datę. - Dzisiaj jest już prawie połowa sierpnia więc raczej każda sezonowa praca jest już zajęta.
- Coś ty taki pesymista... - wtrąca się „Luzak” - Jak dziewczyna chce, ma zapał i chęci to znajdzie pracę nawet pod koniec sezonu. Różnie w życiu bywa.
- No nie wiem... Wątpię szczerze mówiąc.
- A ja wierzę, że jej się uda.
- Dziękuję. - uśmiecham się do "Luzaka"
- Mieszkasz gdzieś w centrum? - drąży "Normalny"
- No właściwie, to jeszcze nie mieszkam w ogóle ale pracuję nad tym. - dokańczam swoją ostatnią pizzę.
- Dziś mieszka u mnie. - wtrąca Miranda, która dawno już zjadła i pali teraz trzeciego z kolei papierosa.
- No ładnie. Nie chce nic mówić ale nie masz za bardzo szans.
- To już lepiej nic nie mów.- „Luzak” puka się w czoło patrząc na „Normalnego” jak na nienormalnego.
Wyłapuję jego wzrok i staram się mu przekazać swoją wdzięczność.
- Czemu przyjechałaś tak późno? - męczy temat "Normalny"
- Tak jakoś wyszło...
- Smakowało wam?- odzywa się do tej pory milczący piekarz, przydeptując wypalonego papierosa.
- Jak zwykle było pyszne. - mówi Miranda
- Właśnie. Dzięki stary,
Łaaa... Ups, ziewnęło mi się.
- Jedziemy do domu. Pewnie jesteś spiąca, Marta?
Zauważyła?
- Troszkę zmęczona. Miałam dziś sporo wrażeń.
Jak co dzień zresztą, od paru tygodni.
- Dziękuję ci za poczęstunek, Marco. Zobaczymy się wkrótce.

Cdn...

poniedziałek, 9 lipca 2012

ROZDZIAŁ X (część czwarta)


Wracam do hotelu „Excelsior”. Skinieniem głowy i uśmiechem pozdrawiam recepcjonistę. Mijam sikającego putta, (fontannę w holu) i wchodzę na nasze piętro. Po schodach. Nigdy nie korzystam z wind. Zawsze uważałam, że to głupota jeździc tylko windami a potem zapieprzać jak dziki osioł na stepie przed telewizorem.
Wchodzę do pokoju, na szczęście wbrew moim obawom pustego. Biorę kąpiel, oglądam trochę telewizję i zasypiam.
Parę godzin później słyszę jak ktoś mocuje się z drzwiami. Budzę się natychmiast (zawsze miałam zajęczy sen), ale gdy wchodzi Sregio, udaję, że śpię.
Coś mi się wydaję, że i tej nocy jego niezawodny i tajemniczy SYSTEM zawiódł.
Sergio krótką chwilę korzysta z łazienki, poczym kładzie się włączajac telewizor. Ja nadal udaję, że śpię, obrócona do niego plecami na samym koniuszku swej wielkiej połowy łóżka. Mój współlokator przeskakuje szybko po około trzydziestu kanałach telewizyjnych i zatrzymuje się na jednym z nich; pornograficznym.
Ja nadal udaję, że śpię. Nie patrzę w ogóle w ekran ale po odgłosach nie trudno kapnąć się co to za program. Mam nadzieję, że Sergio zaraz to przełączy albo w ogóle wyłączy ale nie;
„Aaaaach!! Ooooo!!! O! O! Ooo! O! Aaoooch!!!”
Podgłaśnia coraz bardziej.
Ja nadal udaję twardy sen. Do tego zaczynam się bać. Czuję, że Sergio co chwilę odwraca głowę w moim kierunku. Widząc, że ani drgnę znów podgłaśnia;
„Oooaauch!!! Siii!!! Oooo siii!!!!”
Najwyraźniej czując, że nic nie zdziała w ten finezyjny sposób bierze się za inny, bardziej ostentacyjny;
- Marta! - szarpie mnie za ramię.- Marta!
Jezuu... Proszę zostaw mnie w spokoju. Do tej pory wszystko było w porządku a teraz nagle ci odbija. Śpij! Zostaw mnie, proszę!
- Marta! Obudź się! - znów szarpnięcie
Mruczę coś pod nosem udając, że jestem w fazie snu REM lecz Sergio nie daje za wygraną;
- Marta! Obudź się do diabła!!
Boję się. Boję się jak cholera. Nie wiem do czego ten strach porównać; do skoku na bungee czy raczej do Żydów chowających się przed gestapo... Tak czy inaczej mam naprawdę niezłego pietra.
- Łaaa... Co się stało? - mówię udając rozespany głos. 
Staram się nadal nie zwracać uwagi na krzyki rozkoszy w tle. Jak gdyby nigdy nic... To najważniejsze; trzeba udawać, że wszystko jest po staremu to będzie dobrze. Grunt to zimna krew.
- Zobacz! - Sergio pilotem wskazuje telewizor. W razie gdybym źle widziala, podgłaśnia jeszcze bardziej.
- Coo??? Na co mam patrzeć? - ze zmrużonymi oczami udaję, że nie wiem o co chodzi.
- Na to! Spójrz na telewizor! Patrz!
Spokojnie. Zachowuj się normalnie. Jakby to była kreskówka dla dzieci. Jak nie zobaczy u ciebie żadnej reakcji, to mu się znudzi i w końcu wyłączy. To jak z ekshibicjonistami, którzy odsłaniając genitalia oczekują krzyku. Jeśli tego nie dostają, są zawiedzeni i odchodzą. Grunt to zimna krew.
- O co ci chodzi? - pytam spokojnie. - Przecież to zwykły pornol. - mówię tonem jakby to faktycznie była kolejna część „Lessi wróć”, poczym znów odwracam się plecami, zwijam w kłębek i udaję, że śpię.
- Ale podoba ci się to? - męczy mnie dalej
Nie odpowiadam. Przecież ŚPIĘ!
- Marta! - klepie mnie po plecach - Marta, odpowiedz! Podoba ci się to?
- Jak mam być szczera, to nie robi to na mnie wrażenia. - Tak! Tak trzymaj! – Nie podoba mi się. A teraz dobranoc.
- Widzisz?! Nikomu się to nie podoba a oni to jednak puszczają. Po co pokazują coś takiego w telewizji? Po co?! Ten świat schodzi na psy, nie uważasz,Marta?
- Uważam.
- Zobacz. Zobacz jak ta kobieta gzi się z tym facetem. Widzisz?! Marta! – znów szturchnięcie - Zobacz! Przecież to ohydne!
- To wyłącz. - nie odwracam głowy.
- Ale zobacz jakie to okropne. ZOBACZ! Marta! Zobacz co on jej robi!
- Nie chcę. Chcę spać. - mówię nadal spokojnym głosem ale serce kołacze mi jak u schwytanego w pętlę królika.
- Spać?! Jak ty możesz spokojnie spać gdy oni tu takie okropności wyprawiają! Spójrz tylko co on jej teraz robi. Marta! Słyszysz mnie?! Popatrz na to!
Nie... Tego już za wiele. To nie na moje siły. Tu już się nie da dłużej udawać, że to kreskówka, że wszystko jest ok. Jak zaraz czegoś nie zrobię, to coś się stanie. Coś się stanie...
- Dość tego. - mówię nadal spokojnym choć drżącym już głosem
Wstaję ciągnąc za sobą moją kołdrę.
- Co robisz? - pyta Sergio zdziwiony
- Skoro chcesz oglądać pornosa to nie rżnij głupa, tylko mi powiedz wtedy ja sobie gdzieś pójdę.
- Gdzie idziesz?!
- Spać! Gdzieś, gdzie ciebie nie ma.
- Zostań tutaj!
Nie reaguję. Idę do toalety przeboleć jakoś tę noc.
- Ciągniesz kołdrę po ziemi!! Zepsujesz! Zostań! Śpij tutaj!
Podnoszę ciągnący się po dywanie skrawek kołdry (choć nie wiem co go nagle obchodzi hotelowa pościel ) i zamykam się z nią w łazience. Jeszcze parę razy słyszę donośne;
- Wyłaź z tamtąd!
Przez około pięć minut słyszę odgłosy z filmu i w końcu cisza.
Przez pierwsze pół godziny siedzę zwinięta w kołdrę, skulona między klopem a ścianą. Następnie dochodzę do wniosku, że takie siedzenie nie ma sensu. Lepiej jak się dobrze wyśpię żeby jutro na nowo zacząć swoją tułaczkę.
Rozkładam kołdrę na białych kafelkach między toaletą a wanną. Owijam się pozostałą częścią kołdry i pełna obaw oraz czarnych myśli staram się zasnąć. Chyba w końcu mi się to udało, bo nad ranem słyszę;
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
Sergio budzi mnie waląc pięścią odrzwi łazienki.
- Wyłaź z tamtąd! Srać mi się chce!!! Słyszysz?! Wyłaź! Bo zaraz tu się zesram!!!
Zrywam się na równe nogi. Proszę... A taki się z niego wydawał gentelmen, taki dobrze wychowany. Zna się na manierach, wie jak należy jeść spaghetti... A tu proszę... Bez ogródek; srać mu się chce.
Otwieram drzwi i wchodzę do pokoju mijając go w przejściu. Chyba faktycznie mocno go przycisnęło, bo popchał mnie lekko, przesuwając na bok i zamknął się od razu w łazience.
Korzystając z sytuacji zbieram się do wyjścia. Pakuję swoje rzeczy. Wiele nie ma do pakowania. Jedne spodnie leżące na wierzchu, związanie plecaka i tyle. Nagle słyszę ciche pukanie i nieśmiały głos;
- Room servis...
Pewnie cała nocna obsługa słyszała erotyczne krzyki dobiegające z pokoju i myśli teraz bóg wie co. Aaa...! Wali mnie to!
- Proszę. - odpowiadam równie cicho i równie nieśmiało
Pokojówka wprowadza wózek pełen pysznego jedzonka.
- Śniadanie. - oznajmia
- Dziękuję. - usmiecham się miło
Dziewczyna jeszcze chwilkę stoi poczym wzrusza ramionami i wychodzi.
Super. Wygląda na to, że przed dalszą tułaczką „Pyzy z Dolnego Śląska”, będę mogła napełnić swój żołądek do syta.
Podprowadzam wózek do podłużnej, rzeźbionej sofy i zaczynam jeść. Najpierw oczami; pyszne maślane rogaliki, cornetti z drzemem, budyniem i moje ulubione, z czekoladą! Do tego dzbanek mleka. Miód i dżem w małym naczynku. W koszyku leży zwykły chleb, razowy, ziarnisty, czarny...
„ ...Oprócz błękitnego nieba,
Nic mi dzisiaj nie potrzeba...”
Po ok. minucie patrzenia i podziwiania, zabieram się do pałaszowania.
Sergio w tym czasie siedzi w łazience. Albo ma zatwardzenie albo się myje. A tam! Pies go trącał!
Mimo zdarzenia z dzisiejszej nocy mam dobry humor. Wiem, że zaraz wyrwę się z tej złotej klatki. Będę wolna!  Może biedna, głodna i brudna ale wolna. Czeka na mnie przygoda... Nic nie zepsuje mi humoru. Chyba że... Jak to mówią; „ Nie mów hop, póki się nie wysikasz”....
Drzwi łazienki wreszcie się otwierają i... Nie wiem czy mi uwierzysz ale wychodzi z niej Sergio goluśki jak go pan Bóg stworzył! Jak bum cyk, cyk!
Z niedowierzenia a raczej zaskoczenia zadławiam się rogalikiem. SPOKÓJ, przede wszystkim SPOKÓJ i zobojętnienie - myślę. Tylko SPOKÓJ sparawił, że wyszłam cało z wczorajszej nocy. Znów trzeba udawać, że nic się nie widzi.
SPOKOJNIE dokończę tego rogalika, żeby nie podejrzewał, że się boję lub chcę uciec a potem SPOKOJNIE ucieknę.
Sergio jednak wcale nie zamierza przeparadować tylko nagi przez pokój i łaskawie się ubrać. O nie...
Podchodzi do stolika przy którym jem (swoją drogą, wcale mi się już nie chce jeść. Wręcz przeciwnie). Wypręża dumnie brzuch z podniesioną glową i genitaliami na wysokości moich oczu, pyta jak gdyby nigdy nic;
- Ładną mamy dziś pogodę, prawda?
Jego członek jakby na potwierdzenie jego słów powoli zaczyna wskazywać niebo.
Momentalnie czuję jak coraz bardziej zasycha mi w gardle. Męczę się żeby przełknąć ugryziony kęs rogalika.
- Taaak.- odpowiadam powoli.- Doprawdy ładna dziś pogoda. Powoli wstaję od stolika. - Ale na mnie już chyba czas. Zasiedziałam się tu troszkę a przecież Rzym od dawna na mnie czeka.
- Gdzie idziesz? Co ty robisz? - Sergio pyta jakby w ogóle nie słyszał co przed chwileczką powiedziałam.
- Dziękuję ci bardzo za pomoc.- Jasne! W dupę się pocałuj! – Bardzo było mi miło cię poznać.- Jak widać wszystko do czasu. - Ja jednak wyruszam w moją dalszą podróż.
- Gdzie ty teraz chcesz iść tak na noc?
- Przecież jest 09.00 rano.
- Nie dojedziesz do Rzymu przed nocą.
- To nic. Poradzę sobie. Kiedyś w końcu trzeba wyruszyć.
- Ja jutro będę jechał do Rzymu to cię podwiozę. Zostań jeszcze jeden, góra dwa dni. 
Sergio widocznie zauważył, że zaczynam nie na żarty posuwać się w kierunku drzwi, więc sprytnie, (niby przypadkiem) zastawia mi drogę. Oczywiście cały czas z przyrodzeniem na wierzchu.
- Dziękuję, ale ja naprawdę muszę wyruszyć dzisiaj.
Stawiam dwa małe kroki do przodu dając mu do zrozumienia żeby się odsunął.
- Gdzie pójdziesz, jak przecież zaraz będzie padać! - mówi dziwnie cieńkim głosem wymachując rękoma w stronę okna i robiąc równocześnie dwa małe kroki w moim kierunku.
- Przecież mówiłeś, że mamy dziś piękną pogodę! - ripostuję a wzrok mimowlonie schodzi mi na dół. Tak. Tego się obawiałam. Jego członek nadal wskazuje temperaturę dodatnią.
- Ale zaraz może zacząć padać!
Znów robi krok w moim kierunku. Dzielą nas już tylko może dwa kroki. Z każdym jego następnym, ja cofam się do tyłu. Nie jest dobrze. Atmosfera jest napięta niczym struna w dobrej gitarze.
Do ostatniej sekundy oboje udajemy, że wszystko jest ok. Gatka, szmatka, „ładna dziś pogoda, lecz trzeba wziąć parasol... Azali wżdy... Srutututu…”. Dopóty, dopóki na tylnej stronie uda nie czuję oporu stawianego przez łóżko. Stop. Dalej już się cofać nie można.
Sergio przybliża się do mnie jeszcze bardziej i wyczuwając najwyraźniej mój strach a przy okazji wykorzystując sprzyjające mu warunki, rzuca się na mnie swym chudym, już lekko obwisłym cielskiem.
Upadam plecami na łóżko. Boże! To już nie przelewki! Pomocy! On upada na mnie podtrzymując się na łokciach.
Fuuu!! Jego członek dotknął mojego ubrania! Blee!!! Tego już za wiele!
W mojej głowie, szybko niczym błyskawica rodzi się myśl. Owa myśl przebiega w ułamku sekundy po całym ciele i trafiając do mojej lewej ręki, ląduje na nosie Sergia. Ta myśl nazywa się „ lewy-prosty”.
Cios może nie jest zbyt mocny ale zaskakujący. Zaskoczył Sergia na tyle, że odskoczył jak poparzony, bluźniąc pod nosem. Nie wykorzystanie tej sytuacji byłoby grzechem. Dosłownie w paru sekundach podnoszę się, łapię za plecak i znajduję się przy drzwiach ale... Sergio jest szybszy. Zastawia stopą nachylone już lekko przeze mnie drzwi i mówi;
- Nigdzie nie pójdziesz suko!
Bum, bum! Bum, bum!! BUM, BUM!!! Czuję i prawie wręcz słyszę bicie swego serca.
- Puszczaj! Bo zacznę krzyczeć. Rozumiesz? Zacznę bardzo głośno krzyczeć aż ktoś tu przyjdzie a przyjdzie na pewno, przecież wiesz!
- Ty suko!
Sergio ściska mnie za ramię. Boli ale nie zdradzę się z tym.
- Tylko na tyle cię stać? - pytam jakby mi było mało.- Ratuunkuuu! - krzyczę przykładając usta do szpary w drzwiach.
- Głupia wariatka! - syczy ale równocześnie momentalnie puszcza moją rękę. - A mogłabyś mieć wszystko o czym zamarzysz! - dodaje. - Wysyłałbym ci pieniądze na studia i życie w Polsce.
- Choćbyś stawał na głowie nie możesz mi dać tego o czym marzę. – szepczę wściekle krzywiąc się równocześnie z obrzydzenia -  A teraz, do widzenia! Zrywam naszą umowę!
Szarpię z całej siły drzwiami raniąc Sergia w stopę i jak najszybciej przechodzę przez większą już szparę w drzwiach. Słyszę za sobą przekleństwa i wyzwiska, ale nie odwracam się. Idę przez korytarz szybkim krokiem. Nie biegnę. Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Jeszcze sobie ktoś pomyśli, że uciekam, bo zrobiłam coś złego.
Czuję pod stopami miękki, zdobiony ornamentami dywan. Ten sam, którym zachwycałam się gdy szłam w przeciwnym kierunku.
Mijam pięknie rzeźbione, pomalowane na niebieski kolor okna. Te, które kojarzyły mi się z „baśnią tysiąca i jednej nocy”, gdy po raz pierwszy je zobaczyłam.
Wiem, że Sergio nie będzie mnie od razu gonił. Musiałby przecież najpierw coś na siebie włożyć. Wyobraziłam go sobie biegnącego po hotelowych korytarzach z fajfusem na wierzchu, z obwisłymi płatami skóry i uśmiechnęłam się do siebie.
Schodzę w miarę szybko schodami na parter a potem jeszcze niżej zostawiając z boku hol i recepcję. Przechodzę przez podziemny, hotelowy korytarz ze sklepami i wychodzę pod mostem po drugiej stronie ulicy. Cała ta droga wyłożona jest czerwonym dywanem. Na końcu stoi boy hotelowy, który proponuje mi pomoc w doniesieniu plecaka do wodnej taksówki.
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie sama.
Taksówkarz pomaga mi wejść i za krótką chwilę rusza. Wypływamy z wąskiego kanału coraz bardziej oddalając się od hotelu. Mijamy niewielkie wyspy, aż w końcu dopływamy do Wenecji Mestre.
- Grazie. Arrivedrci. - żegnam się jak każdy i po prostu wychodzę.
Czyżby przejazd dla bogaczy z hotelu był darmowy? No tak... ”Bogatemu diabeł dzieci ukołysze”, tylko biedota musi płacić za kiszenie się w przepełnionych, wodnych autobusach.
No i udało się. Jestem na stałym lądzie. Nikt mnie nie goni i jestem wolna! Tylko co teraz?
Muszę znaleźć drogę wyjazdową do Rzymu.
Pytam więc okolicznego mieszczanina skąd mogę złapać stopa na południe. Ten wskazuje mi dworzec autobusowy zaraz za mną.
Dlaczego ludziom zawsze wszystko tak ciężko idzie zrozumieć? Nie chcę płacić za autobus!  Chcę dojechać za darmo autostopem! Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
Dobra... Wsiądę do jakiegoś autobusu i spytam kierowcę o drogę. Pięć minut później zamieniam swój chytry plan w czyn. Wsiadam do pierwszego, lepszego autobusu, który zatrzymuje się przy dworcowym przystanku i pytam kierowcę o drogę.
- Hmm... - około dwudziestoparoletni mężczyzna drapie się po brodzie - Chcesz pewnie złapać stopa?
Alleluja!
- Dokładnie! 
Wreszcie człowiek, który rozumie o co chodzi.
- To nie tutaj. - kręci głową - Tutaj nikt ci się nie zatrzyma.
Patrzy na moją posmutniałą twarz i po chwili dodaje;
- Ale nie martw się. Zawiozę cię na właściwą drogę.
- Naprawdę? - gdybym była psem to pewnie podniosłyby mi się uszy z radości
- Tak. Mam teraz kurs do Padwy. Pokażę ci gdzie powinnać próbować łapać stopa.
Padwa, Padwa... Myślę... To przecież na południe od Wenecji a to znaczy, że bliżej celu.
- Dziękuję. - odpowiadam i w razie czego stoję nadal przy kierowcy. Swoją drogą... Całkiem przystojnego kierowcy.
- Skąd jesteś? - zagaduje jadąc po kretych drogach
- Z Polski.
- Ach! Polka! Moja bratowa jest Polką!
Dlaczego mnie to nie dziwi?
- A mogę spytać jak masz na imię?
- Marta.
- Ja jestem Giovanni.
- Miło mi.
- Mnie także. Przepraszam, że nie podam ręki ale sama rozumiesz, ludzie będą krzywo patrzeć.
- Jasne, haha! Rozumiem. ”Kierowca samobójca chciał przy okazji zamordować pasażerów...”
- Hahaha! A wszystko przez turystkę z Polski.
I tak do samej Padwy. Gatka - szmatka o dupie Maryny; A czemu stopem? A nie boisz się? A co studiujesz? I takie tam...
W końcu po ok. 40 min. jazdy zajeżdżamy do Padwy na zajezdnię autobusową. Muszę przy okazji zaznaczyć, że oczywiście przez całą drogę gadania z kierowcą nie kupiłam biletu.
- Gdzie mam się teraz kierować? - pytam i tak już szczęśliwa, że jestem minimalnie bliżej celu.
- Ja mam teraz 15 min. przerwy więc zabiorę cię na właściwą drogę. Chodź, tam stoi mój samochód.- wskazuje, po czym patrzy na zegarek.
Wsiadamy do czarnego BMW. Nie wiem dlaczego ale jakoś ufam temu człowiekowi.
Ty głupia! Sergiowi też tak ufałaś!
Zanim zdążyłam to dobrze przemyśleć, siedziałam już w jego aucie.
Giovanni za kierownicą swego autka poczuł się jak ryba w wodzie. Ruszył z piskiem opon i teraz już ani na chwilę nie zwalnia.
- Przepraszam, że jadę tak szybko, ale za 10 minut muszę być w pracy. Mam nadzieję, że się nie boisz?
- Nie. - przełykam ślinę
- To dobrze. - uśmiecha się w moją stronę dodając gazu
Przez chwilę grzebie w schowku, wyciąga jakąś kasetę, załącza ją i pyta;
- Podoba ci się?
- Co?
- Muzyka. Ta piosenka.
Żeby nie skłamać wsłuchuję się przez chwilę i dopiero potem odpowiadam;
- Nawet ładna. Bardzo fajna do prowadzenia auta.
Kątem oka widzę jak Giovanni powstrzymuje uśmiech.
- Wiesz kto to śpiewa?
- Hmm... - znów chwilka zastanowienia - Szczerze mówiąc, nie.
- Hahah! To ja śpiewam!
- Naprawdę?!
- Tak. Mam własny zespół. Nazywamy się; „L’emergenza”. Ja jestem wokalistą ale gram też na gitarze.
Śpiewający kierowca autobusu?
- To moja pasja.- Giovanni jakby odgaduje moje myśli. - Narazie próbujemy wbić się na rynek.
Jedziemy jeszcze może 5 minut słuchając do końca jego muzyki. Wreszcie zatrzymujemy się za jakimś wielkim zakładem, na szerokim poboczu. Giovanni wysiada razem ze mną i pomaga mi z plecakiem. Przez ułamek sekundy przypomniało mi się znów jak Cyryl szarpał się ze mną aby ponieść za mnie plecak gdy się poznaliśmy. Pamiętam, że zarobił wtedy u mnie dużego plusa.
- To jest to miejsce. - Giova wyrywa mnie z zamyślenia. - Wszyscy jadący w tę stronę jadą do Rzymu albo w tym kierunku. Pobocze jest szerokie więc z zatrzymaniem się nie powinno być problemu. Ja muszę już wracać bo mi się kończy przerwa.
- Bardzo dziękuję za pomoc.
- Nie ma sprawy. Żaden problem. Powodzenia. - wyciąga rękę w moim kierunku.- Miło było mi cię poznać.
Odwzajemniam uścisk dłoni i całuję go w policzek.
- Mnie również. - mówię - Jeszcze raz dziękuję.
Uśmiecha się lekko zaskoczony, wsiada do auta i odjeżdża machając na pożegnanie. To miła odmiana po przygodzie z Sergiem.
Wygląda na to, że narazie los mi sprzyja. Trzeba to wykorzystać... 


Cdn...