wtorek, 29 maja 2012

ROZDZIAŁ VIII (część pierwsza)


CALABRIAN AGROTURISM LAGER

"Wolność jest rzeczą cenną, 
tak cenną, że należy ją dawkować."
Włodzimierz Lenin




               Jesteśmy na miejscu. To znaczy w jakiejś mieścinie w Calabrii.
Jest godź. 19.30
Czekamy na przystanku na którym wysiadłyśmy, choć ciężko to nazwać przystankiem. Siedzę na swoim plecaku podczas gdy Margherita twardo stoi przy walizkach.
- Zaraz po nas przyjedzie. - mówi
- Kto?
- No, szef.
Cisza.
- Jaki on jest? - pytam
- Kto?
- No, szef.
- Fajny. Naprawdę. Zaraz będzie.
Dwie i pół godziny później...
- Ciao dziewczyny! – gruby, prawie łysy facet już niepierwszej młodości wysiada z samochodu, który zaparkował koło nas z piskiem opon
- Ciao Margherita! – krzyczy – Jak się masz? Co u ciebie?
Czyli faktycznie się znają.
- Dzień dobry. - mówię - Mam na imię Marta. - uścisk dłoni
- Marta, eeh?! To dobrze!
Nie wiem dlaczego cały czas krzyczy.
Pakujemy bagaże i jedziemy... W górę, bo jak się okazało to całe gospodarstwo znajduje się na szczycie jakiejś góry. Mam tylko nadzieję, że nie okaże się, że to wszystko jedna wielka szopka i tak naprawdę rzeczywiście wiozą mnie do burdelu. Na wszelki wypadek sprawdzam czy numer do ambasady polskiej jest na swoim miejscu w Igorze.
Nasz kierowca, czyli szef do którego zwracamy się „signore” w czasie jazdy zadawał nam wiele pytań. Gośkę pytał o panią Annę. Co u niej i takie tam. Mnie ogólnie o moje życie i skąd dowiedziałam się o tej pracy. A potem dodał;
- Ustalmy jedną rzecz, ok? Jak dojedziemy na miejsce i moja żona spyta skąd dowiedziałyście się o tej pracy, nie wspominajcie nic, że to przez Annę, ok? W ogóle nie znacie takiej osoby jak Anna, ok? Hmm... Powiecie jej, że jesteście biednymi dziećmi z domu dziecka czy coś w tym stylu, że los was ciężko doświadczył i takie tam... I że w akcie desperacji zapisałyście się do miedzynarodowej agencji pracy i tam was poinformowano, że możecie u nas pracować, ok?
- Ok. - odpowiada szybko Margharita
Nie podoba mi się to całe przedstawienie. Po co te kłamstwa? Nic nie rozumiem...
- Ty znasz jego żonę? - zagaduję cicho do Gośki po polsku
- Nie. - odpowiada - Nie było jej kiedy...
- I ustalmy jeszcze jedno, ok?! – przerywa signore – Nie mówicie po polsku. W ogóle nie chce słyszeć ani jednego polskiego słowa, ok?!
- Ok. - rumieni się Margharita
W końcu dojeżdżamy na miejsce. Jechaliśmy około jedną godzinę cały czas pod górę.
Jest godź. 23.00
Wchodzimy z szefem do budynku, który okazuje się ogromną salą ze stołami i krzesłami. Sala zbudowana jest z kamienia. Jedna ściana całkowicie a reszta tylko do wysokości ud, bo wyżej, aż do sufitu ciągną się okna. Zarówno stoły jak i krzesła są wykonane z solidnego drewna. W sumie wszystko razem sprawia nawet ładne wrażenie.
Z bocznych drzwi (zapewne prowadzących do kuchni, gdyż otwierają się jak na dzikim zachodzie), wychodzi niska, gruba kobieta o paradoksalnie chudych nóżkach i farbowanorudej, upiętej w kok fryzurze.
Szef nas przedstawia. Kobieta, którą będziemy nazywać ”signiora” podaje nam po kolei rękę mówiąc;
- Marta i Margherita, eeh?! Dobrze! Macie słuchać mnie i mojego męża! – wskazuje głową na szefa – ale przede wszystkim mnie, bo ja będę wam wydawać rozkazy, ok?!
- Ok. - mówi Gośka
- A teraz zapraszam na kolację, bo pewnie jesteście głodne.
Podchodzimy z nią do stołu ustawionego inaczej i dalej od innych (jak się później dowiedziałam, stół ten zarezerwowany jest dla szefotwa i ich dzieci). Siadamy. Z kuchni wyłania się niosąc jedzenie, dziewczyna wyglądająca jak ich prywatna niewolnica. Usłużna, w specjalnej ciemnozielonej kamizelce i w dodatku ciemnoskóra. Nie, nie murzynka ale też nie biała.
- Dziewczęta! – mówi signora a raczej krzyczy. Najwyraźniej u nich to rodzinne – To jest Angela! Pracuje w kuchni.
Podajemy sobie ręce przedstawiając się i zaczynamy jeść podany przez nią posiłek.
Po jakimś czasie z za drzwi kuchennych wyłania się kolejna dziewczyna. Nie wygląda już jednak jak niewolnica. Farbowane, rude, kręcone włosy ma spięte w kuc. Różową bluzkę z jakimś rysunkiem odsłaniającą pępek i dżinsy – rybaczki. Do tego białe japonki i oczywiście staranny makijaż. Wydaje się być w naszym wieku.
- Dziewczęta! – krzyczy signora – To jest moja córka. Teresa. A to nowe pracownice, Margherita i Marta.
Teresa nie podaje nam dłoni tylko patrzy na nas z zainteresowaniem i chyba lekką pogardą. Po chwili zwraca się do matki;
- Ta chudsza z długimi włosami jak się nazywa?
- Eee... Marta.
- Powiedz jej żeby wyszła z za stołu.
- Marta wstań i wyjdź z za stołu.
Cóż, szefowa każe...
- Powiedz jej żeby się obkręciła.
- Obkręć się Marta!
Co jest?! Mam być kelnerką czy modelką?! Bo to chyba inne stawki są...
- Obkręć się! - krzyczy Teresa
Robię co każą. Czuję przy tym niesamowite upokorzenie ale jeszcze wytrzymam. Studia Marta, pamiętaj, studia...
- Co to jest?! – Teresa krzyczy do matki wskazując na mnie palcem
- O co ci chodzi? – pyta jej rodzicielka
- Ona ma być tutaj kelnerką?! Zobacz jak ona wygląda!
Dalej Teresa zaczyna krzyczeć po kalabresku więc nie wszystko rozumiem. Domyślam się tylko, że chodzi jej o moje krótkie spodenki, koszulkę na ramiączkach i rozpuszczone włosy. Według niej w takim stroju powinnam pracować na ulicy.
Nie rozumiem o co tyle krzyku. Normalny strój na lato. Przecież to nie Arabia, nie jesteśmy również w kościele. Odsłonięcie rąk i nóg w XXI wieku nie jest zdaje się grzechem.
Czuję się okropnie poniżona. O to chyba im chodziło. Mam ochotę zapaść się pod ziemię.
Teresa nadal krzyczy. Co ja jej takiego zrobiłam?
- No dobrze już. – mówi szefowa – Zjadłyście dziewczęta? Na pewno jesteście zmęczone. Mój mąż odwiezie was do waszego lokum. Ponieważ jutro wasz pierwszy dzień pracy, wyjątkowo pozwolę wam dłużej pospać. Przyjdźcie tutaj jutro o godzinie 10.00 rano, ok?
- Ok. - znów udziela się Margharita
Ja nadal jestem w szoku po urządzonej scence. Czuję na sobie nienawistny wzrok Teresy.

Nasze mieszkanie okazuje się prawie puste w środku. Tylko dwa łóżka i dwa nakastliki. Odnoszę wrażenie jakbyśmy byli  w wielkim hangarze, bo miejsca jest dość dużo. Wrażenie to poteguje jeszcze biały kolor na ścianach. Mamy nawet jedno okno, ale niestety na korytarzu. W pokoju wystarcza żarówka po której zapaleniu karaluchy rozbiegają się po kątach. Żeby nie było - mamy także łazienkę z umywalką, toaletą i prysznicem (niestety bez kabiny ani żadnej innej osłony). I to by było na tyle.
Zajmujemy łóżka, (ja biorę to koło ściany) i kładziemy się spać.
- Masz budzik w komórce? - pyta Gośka
- Mam.
- Nastawisz na 09.00?
- Nastawię. Co chciałaś powiedzieć wtedy w samochodzie o tej krzyczącej prukwie?
- Co? Aaa... Że rok temu jak tu pracowałam to jej nie było.
- Znaczy co? Ożenił się rok temu i zdążył sobie wychodować taką duża, wredną córkę?
- Nie, po prostu wyjechała gdzieś na wakacje właśnie z tą córką. – mówi rozdrażniona – Nie znałam jej wcześniej.
- Super. Coś czuję, że długo tu nie popracuję.
- Nie przejmuj się. Dobranoc.
- Jasne. Dobranoc.
- Aha i ubierz jutro jakieś czarne, długie spodnie i białą bluzkę chociaż z krótkim rękawem.
- Ciekawe skąd mam wziąć takie czarne, długie spodnie.
- Jedyne jakie mam, to o cztery numery za duże, grube, brązowe sztruksy, które dostałam od kuzynki.
- Nie wziełaś z domu żadnych spodni?
- Nie, że nie wzięłam, tylko nie mam żadnych na tą chwilę. Dobrze, że mam chociaż te jedne. Jak założę szelki to nawet tak nie spadają.
- No to pójdziesz jutro w tych. Dobranoc.
- Dobranoc.

DZIEŃ PIERWSZY
Jak się okazało, mieszkamy rzeczywiście w dość dziwnym miejscu. Za dnia lepiej widać otoczenie. Przed domkiem (a raczej hangarem), leżą jakieś gruzy a dookoła sucha ziemia. Obok domku drzewo do którego przywiązane są sznury na pranie. Z tyłu stoi drugi dom, w krórym mieszkają inni pracownicy (m.in.Angela). Określam to jako dom tylko ze wzgledów wygody gdyż w ogóle nie przypomina to żadnego domu jakiego znam. Dalej zaś chlew i obora, które przynajmniej z zewnątrz nie różnią się niczym od naszych „domów”. Poza tym wszędzie biegają kury.
Gospodarstwo znajduje się w górach, (oczywiście dużo niższych i mniej zalesionych niż np. Tatry czy Sudety). Całość sprawia wrażenie pustkowia a wrażenie to potęguje przeraźliwy upał atakujący zaraz po wschodzie słońca. U podnóża tych gór na choryzoncie, niebo zlewa się z równie błękitnym morzem.
Restauracja w której mamy pracować, znajduje się około czterysta metrów niżej od naszych mieszkań. Właśnie do niej idziemy...
- Szczerze mówiąc, pospałabym jeszcze... - mówię do Gośki
- Ja też. O której się wczoraj położyłyśmy? O drugiej w nocy?
- Coś koło tego. Łaaa...
Wchodzimy na teren restauracji. W ogrodzie witają nas dwa, wielkie czarne psy. Oglądając wcześniej różne filmy typu "Omen", powinnam już wtedy domyslić się, że to zapowiedź zbliżającego się piekła...
- Patrz Gośka, jakie piękne!
- Nie ruszaj się to moze cię nie ugryzą!
- No co ty? Czemu miałyby mnie ugryźć? Widać po oczach, że są łagodne. Poza tym gdyby były groźne, to trzymaliby je na uwięzi.
- W sumie racja.
Podchodzę do jednego a raczej jednej z nich i głaszczę. Psina z chęcią poddaje się mym pieszczotom. Wygląda na to, że mało kto zwraca na nie uwagę...
- Chodźmy już, bo się spóźnimy.
- Biedne pieski. Zobacz, chyba są chore.
- Skąd wiesz?
- Tak mi się wydaje. Mają bardzo zaropiałe i przekrwione oczy i w ogóle są takie jakieś... Mało energiczne.
- Tym bardziej je zostaw i chodź już!
Wyjmuję z oczu suki ropę, która sięgała już do połowy tęczówki i idę za Gośką. Pies a raczej suka, idzie za mną, podstawiając mi głowę pod rękę. Daję jej jeszcze jedną dawkę pieszczot za uchem, pod brodą... Może to tylko złudzenie ale wydaje mi się, że lepiej widzi i jakby się uśmiecha.
- Co tu się dzieje?! – w drzwiach restauracjii staje szefowa – Marta, co ty robisz?!! Zostaw tego psa! Nie dotykaj go, słyszysz?!! – szarpie mnie za ramie – Jak ci coś mówię, to masz to robić, zrozumiano?!! A teraz idź umyć ręce! Natychmiast!
- Wiem, miałam to zrobić...
- Ale nie mydłem! – przerywa – Jest za słabe. Umyj detergentem do podłóg. Jest w łazience pod zlewem.
Co za kobieta...
Wchodzimy do sali w której wczoraj jedliśmy kolację.
- Dziewczęta! – klaszcze w dłonie signora – Pierwsze co zrobicie, to wymyjecie na błysk wszystkie okna!
- Wszystkie? - dopytuje przerażona Margharita
Czy ja coś wczoraj wspominałam o pięknie tych okien? Musiałam być już bardzo zmęczona...
- Oczywiście, że wszystkie! Jak skończycie, pozakładacie krzesła na stoły i zajmiecie się podłogą.
No cóż... Zaczyna się ciekawie...
- To ja umyję okna na dole. - sprytnie oświadcza Gośka
Po godzinie spędzonej na drabinie...
- Zostało jeszcze tylko jedno okno. – mówię wskazując wprawdzie dość małe okienko, ale umiejscowione w rogu przy suficie, nie dostępne dla drabiny.
- Dobra, to ja zajmę się już podłogą.
- No tak...
Siedząc na drzewie myję to niedostępne okno.
- Co tutaj robisz? - słyszę męski głos
Spoglądam w dół i już wiem, że mam do czynienia z synem szefostwa (poznaję po rzadkich włosach i zakolach na czole).
- Siedzę i się opierniczam. – mówię machając demonstracyjnie szmatką i płynem do szyb
- Na drzewie?
- A gdzie mam się opierniczać żeby mnie nie znaleźli?
Mężczyzna stoi jeszcze chwilę pod drzewem, nad czymś się zastanawia poczym macha lekceważąco ręką i odchodzi.
Po umyciu okna pomagam Gośce zamieść podłogę. Niestety została tylko miotła bez włosia więc trochę mi to zajmuje. Potem ją myjemy. Zbieramy liście z ogródka. Podlewamy kwiatki, rozstawiamy trutki na muchy i zanim się człowiek obejrzy jest godzina 14.00.
- Dobrze, że dziś do południa nie przyszli żadni goście. – mówi Angela – Podajcie teraz obiad szefowi i jego rodzinie a ja tymczasem pójdę wyprasować ciuchy.
- Jakie ciuchy?
- No ich ciuchy.
- Prasujesz im ich prywatne ciuchy?
- Nie tylko prasuję ale i piorę, składam i wkładam do szafek. Idę, bo naprawdę mam dużo roboty. – oznajmia
- Angela!
- Co?
- A kiedy będzie dla nas przerwa na obiad?
- Nie jadłyście jeszcze?
- Nie było kiedy.
- To przekąście coś na szybko i nakrywajcie im już do stołu.
Jemy w pośpiechu po mozzarelli i zaczynamy zajmować się szefostwem.
- Co z obiadem?! - do kuchni wparowuje Teresa - Czemu jeszcze nie ma?!
- Zaraz będzie. – odpowiada Roberto, gruby kucharz o czarnych włosach zwijających mu się na czole w strąki od potu, poczym szepcze pod nosem przekleństwa w jej kierunku.
Zniecierpliwiona Teresa siada przy nakrytym stole i ogladając telewizje (telewizor umieszczony jest pod sufitem), stuka nerwowo palcami o stół. Wkrótce dosiada się do niej jej brat, (ten który mnie zaczepił pod drzewem).
- Ciao Maa...
- Ciao Tee...
Niosąc im koszyk z chlebem wpadam na długowłosego, młodego chłopaka o elfiej twarzy. Chłopak ma brązowe włosy z lekko rudawym odcieniem, mały, jakby wyrzeźbiony nosek z kilkoma piegami, duże, brązowe oczy i rzęsy które mogłaby mu pozazdrościć niejedna dziewczyna. Ogólnie jest chudziutkiej postury. Wystawia mi język i mija mnie ze śmiechem. Ledwo odwracam głowę, wpadam na drugiego chłopaka, takiego samego jak poprzedni z tą tylko różnicą, że ma związane włosy.
- Kim jesteś? - pyta
- Mam na imię Marta.
- To wszystko wyjaśnia. - odpowiada z kpiącym uśmiechem i siada do stołu.
- Szybciej z tym chlebem! – krzyczy Teresa – Co za niedołęga. – żali się bratu i łapie od razu za kromkę – Umieram z głodu.
W kuchni pytam Gośkę;
- Czy tutaj mieszka jakiś chłopak z rozdwojeniem jaźni czy ja mam zwidy? A może jest ich dwóch?
- Pewnie poznałas bliźniaki.
- Myślałam, że mają dwójkę dzieci.
- Nie. Mają chyba piątkę. Jest jeszcze jeden syn. Najstarszy,ale z tego co wiem skłócony z ojcem więc rzadko się tu pojawia.
W końcu wszyscy się zebrali. Wsumie sześć osób. Podano do stołu...
- Ma...! Przynieś to!
- Ma... ! Przynieś tamto!
- Ma...! Wynieś to i tamto!
- Ma...! Zrób to i siamto!
- Ma...! Szybciej! Prędzej! - jedno wydziera się przez drugie
Muszę tu wyjaśnić, że krzycząc „Ma...!” mają na myśli mnie lub Margharitę. Włosi z lenistwa często nie dokańczają wyrazów. „Maa” zamiast mamma, „paa” zamiast papa itd... A ponieważ tak się składa, że obie z Gośką mamy imiona zaczynające się na „Ma", wynika z tego dość spore zamieszanie.
A po obiedzie...
- Ok. dziewczyny. Jesteście wolne. Możecie iść odpocząć.
- Naprawdę możemy iść? - pytam zaskoczona i szczęśliwa, że ten kierat już się skończył na dziś
- Tak. Odpocznijcie i wóćcie tu za godzinę, ok?
No jasne... Idiotka ze mnie.
Bierzemy dwie butelki wody i wracamy do „hangaru”. Pies odprowadza nas prawie pod drzwi. Korzystając z darowanej nam godziny czasu kładziemy się spać.
Po godzinie wracamy do pracy. Po drodze mijamy mnóstwo robotników pracujących przy oliwkach.
- Ci państwo u których pracujemy sami wytwarzają oliwę z oliwek, różne sery jak np.mozzarella czy riccotta i mają też własne mięso. – wyjaśnia Gośka – Właściwie wszystko co podają w swojej restauracjii jest przez nich zrobione.
- Widzę, że do tego celu zatrudniają mnóstwo niewolników.
W restauracjii kazano nam ubrać zielone kamizelki (oczywiście same duże rozmiary wolne), poczym ja musiałam umyć kibel a Gośka pozbierać liście wokół stolików w ogrodzie.
Jest godzina 18.00 i mnóstwo gości.
Roberto obawia się, że nie zdąży z wszystkimi potrawami więc najlepiej powyżywać się na innych. W kuchni pracują jeszcze dwie osoby; młoda dziewczyna- Kamila i starsza kobieta- Lukrecja. No i oczywiście Angela. Wszyscy oprócz Roberta pochodzą z Brazylii (tak samo jak robotnicy przy oliwkach).
Razem z Gośką obsługujemy gości z tym, że Gośka, jakby to powiedzieć... W zwolnionym tempie. W tym czasie syn szefostwa - Mario, chodzi od stolika do stolika zabawiając ludzi. Przez przypadek usłyszałam część rozmowy Maria z gośćmi przy stoliku;
- Tak, to całe gospodarstwo należy do moich rodziców – mówi Mario – ale pomagamy tu wszyscy. Ja, Teresa, bliźniaki... Każde z dzieci bardzo się stara i daje z siebie wszystko. Można więc powiedzieć, że jest to nasze wspólne dzieło...
No ładnie. Nie wiedziałam, że ten kmiot bardzo się namęczył przyglądając mi się jak myję okno a Teresa jadąc nad morze. Bliźniaki wydawały się zajęte raczej psikusami niż pracą (w końcu mają tylko po szesnaście lat...
Jest godź. 21.00
Roberto w kuchni coraz bardziej się wkurza i poci. Goście coraz liczniej się złażą a ja z Gośką coraz bardziej się krzątamy.
Wkurza mnie powolne tempo Gośki. Niosąc za nią nie takie znów lekkie talerze muszę zwolnić do jej tempa (nie zawsze jest możliwość wyminięcia), przez co szybciej się męczę.
Od czasu do czasu z rozkazu szefowej sprzątam toalety. Sama szefowa zaś, siedzi z rodziną przy jednym ze stołów i również czeka na posiłek.
W końcu o godzinie 24.00 goście zaczynają wychodzić a my powoli sprzątamy. O dziwo dostałam napiwek (nie jeden), w sumie 8 euro. Wiem, wiem, że to mało ale zawsze coś...
Syn szefa woła mnie do siebie:
- Marta, tak?
- Tak.
- Widziałem jak pracujesz.
- Zauważyłam, że mnie obserwujesz.
- Taak..? I co sobie pomyślałaś? - pyta z półusmieszkiem
- Że widocznie lubisz patrzeć jak inni pracują.
- He, he! Zabawne! - jednak przestał się uśmiechać
- Tylko to chciałeś mi powiedzieć? Jestem bardzo zmęczona i chcialabym już iść spać.
- Nie. Chciałem ci powiedzieć, że za wolno pracujesz.
- CO?!?
Zaraz oszaleję!
- Ja się wolno ruszam?!?
- Tak. Popatrz na Margharitę. Ona rusza się szybciej. Bierz z niej przykład. - uśmiech mu powrócił - A teraz możesz iść już spać.
To jakiś cyrk jest...
- Dobranoc. - mówię przez zaciśnięte zęby
Życzy firma: "Koszmar z ulicy Wiązów".
Po powrocie do domu bierzemy prysznic, (okazuje się, że po paru minutach mycia się z brodzika wylewa się woda, którą za każdym razem po kąpieli trzeba zbierać szmatą aż z korytarza). W końcu kładziemy sie spać bo jutro mamy na godzinę 09.00 rano. Wychodzi na to, że dziś pracowałyśmy trzynaście godzin.
I tak minął pierwszy dzień w gospodarstwie agroturystycznym, który przypomina trochę obóz pracy. Wszystkie dni wyglądały mniej więcej tak samo, tzn. Pobudka o godzinie 08.00, spacer do pracy, wyścig o lepszą miotłę, mycie podłóg i ogólnie sprzątanie, usługiwanie rodzinie szefostwa przy obiedzie (oraz ewentualnym gościom), przekąszanie czegoś w biegu, godzina przerwy podczas której śpimy lub pierzemy (oczywiście tylko ręcznie), ponowny spacer do pracy, przenoszenie stołów z restauracji na ogródek, sprzątanie kibli, wymiatanie liści, wykonywanie aktualnych rozkazów szefostwa, obsługa gości, użeranie się z kucharzem, sprzątanie po gościach, wnoszenie stołów do środka, prysznic, zmycie po tym podłogi i pójście spać. Tak, wszystkie dni wyglądały mniej więcej tak samo. Z pewnymi urozmaiceniami...

Cdn...

czwartek, 24 maja 2012

ROZDZIAŁ VII (część druga)


           Wieziemy kij do stolarza. Jest to dość trudne na skuterze. Siedząc na tylnym siedzeniu i trzymając w poprzek długi kij czuję się ja Flip albo raczej Flap, który nieświadomie potrącał wszystkich niosąc na przykład drabinę. Szczerze mówiąc, bardzo mnie to bawi...

Parkujemy przed szeroką bramą i po chwili Fabrizio znika w jej czeluściach z kijem. Nieco później wraca już ze skróconym.
- Taka długość może być?
- Tak. - mówię oglądając kij sięgający mojej głowy - Dziękuję.
- To może pójdziemy teraz coś zjeść?
- Chętnie ale o 14.30 muszę być na dworcu.
- Spokojnie. Zawiozę cię na miejsce. Zjemy niedaleko dworca żebyś czuła się pewniej.
Super! Wreszcie coś zjem. Tylko co zrobię z kijem? Nie mogę przecież iść na spotkanie w sprawie pracy z ogromnym kijem...
- Chętnie z tobą coś zjem, tylko muszę najpierw ukryć gdzieś ten kij.
- Najpierw tyle zachodu żeby zdobyćkij a teraz chcesz się go pozbyć?
- Nei pozbyć, tylko ukryć. Wrócę po niego.
- To gdzie chcesz go ukryć? - Fabrizio wydaje się być zrezygnowany
- Nie wiem. Gdzieś w krzakach może. Najlepiej gdzieś, gdzie później sama trafię.
Chowamy kij w krzakach.
- To miejsce może być? apamiętasz go?
Patrzę na ogromne Kolosseum nieopodal krzaków.
- Tak. Myślę, że tak.
- To idziemy coś przekąsić!

Po zjedzeniu kawałka pizzy i delikatnym uświadomieniu Fabrizia, że nie chcę się wiązać z żadnym Włochem i że tak wiem, że on jest inny niż reszta facetów: miły, kulturalny i na pewno nie myśli tylko o jednym ale mimo wszystko takie mam zasady, mój towarzysz odstawia mnie na dworzec kolejowy.
- Zapisz sobie mój numer. - mówi
- I tak do ciebie nie zadzwonię bo... Nie mam kasy na koncie. – szybko znajduję wymówkę, zresztą zgodną z prawdą – Ty też możesz mi tylko wysłać smsa.
- Mimo wszystko zapisz. – nalega – I masz tu pięć euro, jakby co, to kup kartę i zadzwoń do mnie z budki.
- Nie mogę wziąć tych pieniędzy, bo nie wiem czy zadzwonię.
- Ale jakbyś jednak miała kiedyś zadzwonić, to na wszelki wypadek je weź. – przekonuje
Dobra, bo się nie odczepi...
- No dobrze. - biorę banknot i wymieniamy się numerami
Nie wiem dlaczego ale podaję mu fałszywy numer telefonu, a co?! Będą potem do mnie ludziska wydzwaniać. Jak będę chciała, to sama zadzwonię.
- Jesteś niesamowita, wiesz? – mówi Fabrizio – Nie znam drugiej takiej szalonej i oryginalnej dziewczyny jak ty. Chciałbym cię jeszcze zobaczyć.
No bez przesady znowu...
- Dziękuję. Kto wie? Wszystko się może zdarzyć.
No i po co kłamiesz? Przecież nie zadzwonisz.
Wcale nie kłamię. Nie mogę przewidzieć przecież czy wszechmogący przypadek nie sprawi, że znów gdzieś się nie spotkamy. A jeśli chodzi o telefon, to choćbym mu powtarzała jak mantrę, że nie zadzwonię to i tak tego nie zrozumie, bo przecież to nie możliwe, że zainwestował dzisiaj we mnie swój cenny czas i zaprosił na posiłek a ja nie będę chciała się z nim spotkać ponownie. 
- Dziękuję za pokazanie mi Rzymu i pomoc z kijem. Miło było cię poznać. - dodaję
- Cała przyjemność po mojej stronie, Marta. Jak zostaniesz na dłużej w Rzymie, to daj znać. – ruchem brwi wskazuje na banknot pięcioeurowy
Mężczyźni...
Po pożegnianiu się z Fabriziem idę do McDonalda, bo przecież tam umówiłam się z tajemniczą kobietą w sprawie pracy.
Jest godź. 14.20
Pozostało mi 40min.do spotkania. Próbuję opanować nerwy a jednocześnie nie mogę się doczekać. Dałam radę! Osiągnęłam to, co zamierzałam. Przyjechałam bez pieniędzy autostopem z Polski do Włoch i po paru perypetiach dostanę pracę dzięki której zarobię na studia a może nawet na więcej. Będę kelnerką w Rzymie!
Siedzę przy wysokim, prawie barowym stoliku w McDonaldzie czekając na umówione spotkanie. Oczywiście z oszczędności siedzę przy pustym stoliku. Przecież pensję dostanę dopiero za miesiąc. Właśnie... Ciekawe ile dostanę? Rzym to nie Calabria więc chyba nie ma aż takiego wyzysku...Hmm... Ten kelner, Rosario na San Silvestro wspominał coś o 1200 bądź 1300 euro. Czyli takie są stawki mniej więcej. Może mi się poszczęści i zaproponują mi ciut więcej?
Uśmiecham się na samą myśl o zarobionych pieniądzach.
- Przepraszam, to pani nazywa się Marta?
Czuję jak mi podskoczyło serce. Odwracam głowę i widzę elegancką, mniej więcej trzydziestoletnią blondynkę. Dość wysoką jak na Włoszkę, troszkę wyższą ode mnie.
- Tak. - odpowiadam
- W takim razie to na mnie pani czeka. Mam na imię Anna.
Pani Anna ma wszystko dopracowane: staranny makijaż, modne ubranie, zapach perfum...
- Miło mi.
- Zaraz wszystko wytłumaczę. Pani była już kiedyś kelnerką w Italii, prawda?
- Tak.
- To świetnie. Pani zadaniem w pracy będzie jedynie zanosić dania i zbierać puste talerze. Nie będzie pani musiała zbierać zamówień.
No proszę! Co za ułatwienie. Czyli raczej nici z napiwków.
- Państwo u których będzie pani pracować to bardzo mili i niewymagający ludzie. Ważne jest jedynie, żeby robiła pani to, co do pani należy. Zapewniają pani wyżywienie i pokój czyli ma pani problem mieszkania z głowy. W dodatku, za darmo.
Fiu, fiu...
- Ile godzin dziennie trwa praca?
- Normalnie, osiem godzin, w tym przerwa na obiad.
Super! Nareszcie jakaś dobra, normalna praca.
- Wyjdźmy na zewnątrz. Umówiłam się tam jeszcze z jedną dziewczyną, która będzie z panią pracować. Ona też jest Polką więc będzie pani miała przyjaciółkę. – uśmiecha się do mnie znacząco – A może ona jest Niemką...? Tak, chyba niestety jest Niemką ale z tego co wiem, mówi po polsku.
Niemka mówi po polsku? Rozumiem, Polkę mówią po niemiecku ale Niemkę mówiącą po polsku? Dziwne. Chyba, że ma polskie korzenie.
Wychodzimy na parking dworca i czekamy na jednym ze stanowisk autobusowych.
- Zaraz powinna być. – pani Anna rozgląda się niecierpiwie – O! Jest! Idzie! Zaraz ją pani pozna. Ona już pracowała u tych państwa rok temu przez całe wakacje i była zachwycona. Dlatego właśnie chce to powtórzyć w tym roku.
Pulchna blondynka z modnie przystrzyżoną fryzurą „na czterdziestkę” zbliża się do nas i mówi;
- Buon giorno.
- Ciao Margherita! – odpowiada jej pani Anna – Margherita, to jest Marta. Marta, to jest Margherita. Będziecie razem pracowały.
- Cześć. - uścisk dłoni typu "śnięta ryba"
Jak ja niecierpię tego typu uścisków!
- Margherita może ci opowiedzieć jak tam było w zeszłym roku jeśli chcesz.
- Bardzo fajnie. – odpowiada dziewczyna zanim zdążam zadać pytanie – Piękny krajobraz, lekka praca, sympatyczni pracodawcy... –  przekonuje
- Może zostaniecie przyjaciółkami? – pani Anna uśmiecha się konspiracyjnie ale psycholog to byłby z niej marny... – W końcu będziecie razem przez dwa miesiące. Zdążycie się poznać wzajemnie.
Zaraz, zaraz... Przecież jeszcze się nie zgodziłam.
- Marta, co ty studiujesz? – pani Anna stara się chyba znaleźć nam wspólny temat
- Kulturoznawstwo. Specjalność... Kurczę, nie wiem jak to powiedzieć po włosku...
- To powiedz po polsku, może Margherita ci pomoże.
- Specjalność śródziemnomorska. – mówię do Margherity, która patrzy na mnie zdziwiona nic nie mówiąc
- Mówisz po polsku? - pytam w ojczystym języku
- Si.
No co jest? O co chodzi? Mówi po polsku czy nie? Jest Polką, czy nie jest? Może w ogóle nie jest tym za kogo się podaje...
- Specialita mediterranea. - mówi Margherita w kierunku Anny
- Aaa... – odpowiada elegancka blondynka wywracając oczy ku górze jakby myślała co to jest, ta specjalność śródziemnomorska i z czym to się je.
- No dobrze dziewczyny, - kontynuuje pani Anna – zaraz powinien być autobus na Calabrię. Bilety oczywiście wam zapewniam. Nie musicie się o nic martwić.
- Dlaczego na Calabrię? - pytam zdezorientowana
- No a gdzie? Przecież tam właśnie jedziecie pracować.
CO?! Jak to TAM?! Ja nie chcę!! Ja już pracowałam w Calabrii! Tam nie dość, że mało płacą, to jeszcze oszukują! To nie możliwe... Nie... Na pewno źle zrozumiałam!
- Chce pani powiedzieć, że ta praca jest w Calabrii? 
- Tak. To chyba oczywiste.
- No nie. Nie bardzo. Myślałam, że chodzi o pracę w Rzymie.
Przecież do cholery właśnie przyjechałam tu z Sycylii!
- Nie, źle mnie pani zrozumiała. Chodzi o pracę w gospodarstwie agroturystycznym w Calabrii.
- W gospodarstwie agroturystycznym?
Krowy, świnie i takie tam?!
- Tak ale wy będziecie tylko kelnerkami. To źle, że w Calabrii? To bardzo ładny region. 
Co z tego, że ładny skoro ja tam nie jadę zwiedzać?!
- Wiem, wiem... Właśnie chodzi o to, że już zdarzyło mi się tam pracować i nie mam stamtąd miłych wspomnień.
- Państwo u których będziecie pracować nie zrobią wam żadnych problemów. Zapewniam. Wypłacą wam na czas, co do grosza. O nic nie musicie się martwić. Zresztą, Margherita już tam była i wie, że mówię prawdę, prawda Margherita?
- Tak. – dziewczyna odpowiada niczym automat – Jedź ze mną, będziemy razem pracowały... Fajnie będzie... – nagle uśmiecha się do mnie jakbyśmy były od dawna serdecznymi przyjaciółkami.
Wszystko to wzbudza we mnie podejrzenia, że chcą mnie podstępem sprzedać na organy albo do burdelu.
- No widzisz, Marta? – a ta znowu od kiedy mówi do mnie na „ty”? – Wszystko jest w jak najlepszym porządku. A teraz chodźmy już na stanowisko nr.4 bo widzę, że autobus już przyjechał.
O Boże, Boże, Boże...! Co robić?! Jechać i ryzykować czy zostać i ryzykować?
Zbliżamy się do autobusu. Anna idzie przodem a my za nią. Podejmuję desperacką próbę dowiedzenia się prawdy. W tym celu zagaduję Margheritę po polsku;
- Słuchaj, Gośka! – mówię łapiąc ją za ramię – Tak szczerze... Ty naprawdę już tam byłaś?
Dziewczyna patrzy na mnie zaskoczona i trochę oburzona. Wyrywa mi swe pulchne ramię i mówi;
- Tak, byłam. O co ci chodzi?
Uff... Faktycznie zna polski. To już jaki plus.
- O nic. Po prostu chcę się upewnić czy ona mówi prawdę. – wskazuję głową Annę
Margherita przystaje i spokojnie na mnie patrzy.
- Nie masz się o co niepokoić. – mówi – Tam jest naprawdę fajnie. A wiesz jak pięknie...
- A te osiem godzin dziennie pracy, to nie jest aby szesnaście godzin?
- Nie, no co ty! Pracuje się osiem godzin w tym przerwa na obiad i reszta czasu dla ciebie. Nie zastanawiaj się tylko jedź ze mną. Jak będziemy we dwie, to będzie raźniej.
W sumie to nie takie głupie. Miło będzie się odezwać do kogoś w ojczystym języku. Próbuję wybiec odrobinę w przyszłość i wyobrazić sobie siebie w tym gospodarstwie. Widzę jak stoję na kwiecistym balkonie razem z Małgośką i ustalamy co weźmiemy ze sobą na plażę dziś po południu. Pod nami, na parterze jest mała ale za to urocza i romantyczna restauracja w której nie przemęczamy się, pracując...
- Dziewczęta! – Anna macha do nas koło autokaru – Co wy robicie?! Chodźcie bo zaraz odjedzie!
- Już wszystko załatwiłam. – mówi gdy do niej podchodzimy – Dajcie panu swoje bagaże. – wskazuje kierowcę autobusu – No, już dziewczyny! Żwawo! – brakuje jeszcze tylko żeby klaskała w dłonie – Wchodźcie, wchodźcie bo pan mówił, że lada chwila odjeżdża. Zajmijcie sobie miejsca.
Margherita oddaje w ręce kierowcy swoje dwie walizki, ja jak zahipnotyzowana, podaję mu swój czerwony plecak i razem z Igorem wchodzę do autokaru. Za mną kroczy Gośka z podręcznym bagażem i dwiema reklamówkami. Nagle przypominam sobie o czymś... Przecież nie spytałam o najważniejsze!
- Zaraz, przepraszam, ale ile będziemy zarabiać w tym gospodarstwie? – pytam panią Annę stojąc już na schodach autokaru
- Nie wspominałam?  500 euro miesięcznie.
- CO?! - nawet nie kryję już zdziwienia - Tak mało?!
- Mało? - dziwi się Anna, która sądząc po jej ciuchach, tyle właśnie miesięcznie wydaje na waciki
- No trochę mało biorąc pod uwagę, że w Rzymie zarabia się dwa razy tyle.
- W Rzymie są inne realia, dziecko. - patrzy na mnie z politowaniem
- Ale w Calabrii zdarzyło mi się zarabiać 750 euro miesięcznie, też za osiem godzin dziennie. Myślałam, że w tym roku uda mi się zarobic więcej, dlatego trafiłam do Rzymu a nie do regionu gdzie panuje bieda i posucha!
- Moja droga, - Anna wydaje się zdenerwowana – biorąc pod uwagę, że nie musisz płacić ani za jedzenie, ani za mieszkanie, uważam, że 500 euro to wręcz dużo! Prawda, Margherita?
- 500 euro to naprawdę jest dużo, Marta. – Gośka odpowiada z poważną miną
Czy to tylko ja mam takie wymagania? Może faktycznie jestem zbyt chciwa...
- Zapewniam ci, - kontynuuje Anna – że nigdzie nie zarobisz więcej dostając przy tym mieszkanie i wyżywienie! A teraz wchodźcie już dziewczyny bo kierowca idzie. – popycha nas delikatnie do środka
- Miłej podróży! - krzyczy
Zastanawiam się czy nie uciekać. Przecież jeszcze mogę, jeszcze nie ruszyliśmy... W wąskim, autokarowym przejściu odwracam się do tyłu i...
- No idź! – słyszę głos Margherity depczącej mi po piętach i prącej do przodu niczym RUDY 102
Zajełyśmy miejsca. Siedzimy na środku autokaru. Gośka wyjmuje z jednej reklamówki poduszkę i kładzie sobie pod plecy a z drugiej kanapkę i zaczyna jeść. Ja nadal myślę o ucieczce. Jeszcze nie jest za późno... W tym momencie kierowca odpala silnik i autokar rusza.
A miało być tak pięknie...
- Nie martw się. - odzywa się Gośka najwyraźniej zauważając moją minę - Będzie fajnie. Zobaczysz.
Ojejejej....!!
W połowie drogi przerwa na siusiu. Wygrzebuję karteczkę z numerem telefonu Rosaria. Przecież miałam się z nim dzisiaj spotkać na placu San Silvestro w sprawie pracy...
Za pieniądze, które dostałam od Fabrizia kupuję kartę telefoniczną i dzwonię do Rosaria.
- Słucham? – mówi niewyraźny, męski głos w słuchawce
- Rosario? Tu Marta. Ta Polka co miała się dzisiaj z tobą spotkać w sprawie pracy.
- Aaa...! Si... Bleblebleblebleble...
- Co? Nie rozumiem cię.
- Bleblebleble.
- Chyba są jakieś zakłócenia!
- Bleble.
- Nieważne. Chciałam cię przeprosić, że nie przyszłam ale widzisz, tak się jakoś złożyło że… Jestem w drodzę na Calabrię i nie mogę się z tobą zobaczyć.
- Co?! Blebleble?! Bleblebleble!
- Normalnie. Do pracy jadę.
- Bleblebleble...
- Chciałam spytać, czy jeśli za miesiąc wrócę do Rzymu, to będę mogła się z tobą skontaktować? Pomógłbyś mi wtedy z pracą w Rzymie?
- Bleblebleble, blebleble...
- Nie bardzo rozumiem. Tak czy nie?
- Ble.
- Nieważne. Dziękuję za pomoc. Muszę już kończyć.
- Bleble.
- No to cześć.
Chyba ma wadę wymowy bo nic nie zrozumiałam.
Wracam do autokaru i ruszamy dalej. Trudno. Co ma być, to będzie. Spróbuję w tym gospodarstwie agroturystycznym. Zawsze przecież mogę popracować tylko jeden miesiąc i wrócić stopem do Rzymu. A nóż okaże się, że nie jest wcale tak źle jak myślałam. W końcu zapewniony dach nad głową, prysznic, żarcie, to nie byle co...

Cdn...