CHWILKA W WIECZNYM MIEŚCIE
„Droga ludzi wolnych nigdy się nie kończy.”
Donald Tusk
No i stało się. Jestem w
Rzymie. W mieście, które na każdym rogu oddycha historią. W mieście, w którym w pewnym okresie ważyły
się losy Europy. W mieście, które przyciągało starożytnych pisarzy, poetów,
filozofów, malarzy, rzeźbiarzy i które ilością zabytków zdecydowanie przyćmiewa
Kraków.
Jestem więc w Rzymie i co
widzę? Dworzec kolejowy pełen bezdomnych i narkomanów! A gdzie Kolosseum? Gdzie
via Appia? Gdzie Schody Hiszpańskie, plac św. Piotra i Forum Romanum? Skoro
życie sprawiło, że się tutaj znalazłam, chcę to wszystko zobaczyć! Taka okazja
być może nigdy mi się już nie przytrafi...
Jest godż. 07.55 rano
Z kobietą w sprawie pracy
umówiłam się dopiero o 15.00 więc mam co najmniej sześć godzin na zwiedzanie.
Wychodzę z dworca kolejowego
prosto na dworzec autobusowy. Podchodzę do pierwszego, lepszego kierowcy i
pytam jak dojechać do centrum Rzymu.
- Którego centrum? - pyta wyraźnie poddenerwowany
- No, do centralnego centrum. - tłumaczę
- Ale do którego?! Stare miasto to jedno wielkie centrum!
- Hmm... Tak najbliżej Kolosseum.
- Niech pani jedzie tym na
plac San Silvestro. – wskazuje na odpalający już autobus – Może pani wysiąść
wcześniej, na placu...
- Dziękuję za informacje. –
przerywam kierowcy i gonię do autobusu, może zdążę...
Wsiadam oczywiście bez
biletu, (mam nadzieję, że Rzymie, tak jak w Milano, kanarzy chodzą w
mundurach). Mimo, że przystanki nie są opisane jak na przykład w Krakowie, to
jednak nie przegapiam placu San Silvestro. Okazało się, że to przystanek
końcowy, czyli pętla.
Wysiadam i rozglądam się dookoła z ciekawością. Jest to skromny plac, który przypomina raczej peryferie
miasta niż centrum. Na środku placu są przystanki autobusowe a na jednym z
rogów, restauracja z ogródkiem o nazwie; ”San Silvestro”.
Spytam o drogę krzątajacych
się tam kelnerów. Powinni wiedzieć jak dojść do Kolosseum. Powoli wchodzę do
ogródka restauracji.
- W czym mogę pomóc? –
uśmiechnięty kelner o zabawnym wyglądzie kłania mi się uniżenie
Kelner jest mniej więcej
mojego wzrostu. Chudy z małym brzuszkiem i postepującą od czoła łysiną.
Przypomina mi trochę Roberto Beniniego.
- Jaa... - zapomniałam o co miałam spytać
- Si? - uśmiecha się kelner
- Ja... Szukam pracy. – no
chyba nie o to miałam pytać... – Może potrzebujecie kogoś do tej restauracji?
- A co umiesz robić? –
kelner prostuje się ale nie traci uśmiechu
- Właściwie wszystko.
- Wszystko? – podnosi brew
powstrzymując się od śmiechu – Wszystko, wszystko?!? – gestykulacją również
przypomina Beniniego
- To znaczy ja... Byłam kelnerką we Włoszech i barmanką. mogę pracować też w kuchni.
- A gdzie mieszkasz?
- Nigdzie.
- Nigdzie nie mieszkasz? - pyta wyraźnie rozbawiony
- Mogłabym pracować na
przykład na dwa etaty i drzemać w restauracji.
- Spać w restauracji?! –
zasłania ręką usta ukrywając wyszczerzone w uśmiechu zęby
- Nie zrobiłabym nic złego.
- No, nie powiem, przytulne
gniazdko sobie upatrzyłaś, haha!
- Przepraszam, - mówię – to
ja już pójdę...
- Nie, czekaj, haha! –
przytrzymuje mnie za rękę – Może dałoby się coś załatwić... Pracę i jakieś
miejsce do mieszkania ale ja teraz nie mam zbytnio czasu więc musielibyśmy to
przedyskutować po pracy. Przyjdź tutaj po 15.00. Wtedy kończę i spokojnie
porozmawiamy. – mówi niewyraźnie, chyba po neapolitańsku. Nie wszystko
rozumiem, części się po prostu domyślam – Mam na imię Rosario.
- Marta. Miło mi.
Wyciąga notesik i zapisuje mój numer telefonu.
- Masz. - Zadzwoń jakby coś się stało. Jesteśmy tutaj umówieni o 15.00
- Kurczę, o 15.00 nie bardzo mogę, bo...
- Zarobisz tutaj około 1300 euro miesięcznie. - przerywa - Może być?
- Jasne! Postaram się być o 15.00
- No to jesteśmy umówieni. – uścisk dłoni
– Jakby coś, to zadzwoń. Pamietaj, mieszkanie się znajdzie.
- Dziękuję. Do zobaczenia w takim razie. aha, którędy do centrum?
- To jest centrum, haha! Które centrum masz na myśli?
- Do kolosseum na przykład.
- Idź w lewo do tej głównej ulicy i jeszcze raz w lewo a potem cały czas prosto.
- Dzięki.
Odchodzę we wskazanym
kierunku. Odwracam się jeszcze do tyłu i macham kelnerowi, który stoi z założonymi
na piersiach rękami i z uśmiechem patrząc w moją stronę kręci głową.
Dochodzę do głównej ulicy,
ruchliwej prawie jak Marszałkowska. Jest to „Via del corso”. Skręcam w lewo i
idę już prosto...
Butiki, sklepiki, turyści...
O?! Kolumna Trajana...?! Czy to na pewno ta Kolumna Trajana, którą opisywał nam
profesor na uczelni? Wysokość by sie zgadzała, ma jakieś 40m a na samym
szczycie stoi pomnik św. Piotra i to też by się zgadzało, bo chrześcijanie jak
większość „pogańskich” rzeczy zastąpiła chrześcijańskimi, co nie zmienia faktu,
że tam w środku leżą prawdopodobnie ciągle prochy Trajana.
Podchodzę bliżej. Nie, niemożliwe
żebym tak od razu rozpoznała co to jest. Na pewno się mylę. Oczywiście muszę
się mylić, bo jak nie, to oznaczałoby, że lekcja (tzn. zajęcia na uczelni)
odniosła jakiś skutek i co dziwniejsze, przydała się na coś w życiu. Wprawdzie
nie wiem jeszcze na co ale przynajmniej dała mi satysfakcję.
Najlepiej będzie jak spytam
tych dwóch karabinierów co stoją pod drzwiami budynku, na prawo od kolumny. Oni
powinni wiedzieć na sto procent.
- Przepraszam, mam takie
pytanie... Czy to jest kolumna Trajana?
Muszę się dowiedzieć, bo nie
da mi to spokoju. Być może jest tam jakaś tabliczka na której opisane jest to
zjawisko, ale niestety przez remont nie da się podejść bliżej.
- Kogo? - pyta jeden z karabinierów, młody chłopak
- Cesarza Trajana. - powtarzam
- Niee... To jest kolumna...
Zaraz... – młody karabinier patrzy na kolumnę jakby postawiono ją dopiero
wczoraj – To jest kolumna św. Piotra.
A to ci dopiero! Trajan
pewnie się teraz w grobie przewraca.
- No co ty, człowieku! - oponuje starszy karabinier – To jest kolumna
tego... No.... – na szczęście ten będzie wiedział – No... Tego.... Jak mu tam...
Cezara! - krzyczy pstrykając
równocześnie palcami
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam.
- Cezara? - pytam
- Tak, tak. Na pewno Cezara.
- Jest pan pewien?
- Oczywiście! Mieszkam w Rzymie od urodzenia i tę kolumnę widuję od dziecka.
- Skoro tak... Dziękuję za pomoc. Do widzenia.
Jeszcze raz podchodzę do
kolumny i obchodzę ja dookoła. Jej trzon jest pokryty spiralnym, narracyjnym
reliefem. Nie chce mi się wierzyć, że to ja mam rację ale wszystko na to wskazuje.
Na reliefie przedstawione są sceny z wojen i daję sobie uciąć środkowy palec,
że są to wojny z Dakami. Z tego co pamiętam, to właśnie Trajan podbił Daków i
utworzył prowincję, Dację. Nie mam pojęcia dlaczego ale Trajan szczególnie
zapadł mi w pamięć. Tak! To na pewno jest kolumna Trajana! Tylko dlaczego rodowici
Rzymianie tego nie wiedzą?
Idę dalej według wskazanego
kierunku. Słońce wznosi się coraz wyżej więc pocę się jak wieprz. Plecak odciska
mi znamiona na ramionach i plecach. Via del Corso jest dłuższa niż mi się
wydawało na początku. Marzę o cieniu, odpoczynku... Przede wszystkim jest duszno przez co ciężej
mi się oddycha.
I znów po prawej stronie
mijam jakiś niewielki placyk. Z prawej strony placu stoi, nie rzucając się w
oczy, niewielki kościółek. A co jest zawsze w kościołach? Przyjemny chłód i
ławki na których można spocząć.
Wchodzę do środka starając
się zachować panującą tu ciszę i spokój. Jednak pierwsze co robię (i tu nie
potrafię wytłumaczyć dlaczego wpadło mi to do głowy) to zaglądam do zakrystii i
widząc sługę bożego pytam czy nie mieliby dla mnie jakiegoś miejsca gdzie
mogłabym się zatrzymać.
- Czy pani oszalała? –
bulwersuje się ksiądz – To nie noclegownia. Proszę iść do hostelu. – i nie zamierzając
kontynuować rozmowy znika w przytulnej zakrystii
Nie próbuję za nim wołać bo
i tak wystarczająco mi głupio, że spytałam. Nie ma to jak pomóc bliźniemu
swemu...
Siadam na jednej z tylnych
ławek, ściągam plecak i z wielką ulgą patrzę na ołtarz. Tu jest tak przyjemnie
chłodno, że nie mam ochoty wychodzić. Obawiam się, że nie dojdę nawet do Kolosseum,
nie mówiąc o innych zabytkach. Prędzej padnę ze zmęczenia lub stopię się na
słońcu zanim spotkam się z kobietą w sprawie pracy, (a jeśli tam dotrę, to jak
będę wyglądać? Jak wrak czy może bardziej jak spocony wieprz?). A poza tym boję
się, że praca którą mi zaproponuje będzie zupełnie inna niż mi o niej opowiadała...
Cholerny ksiądz! Człowiek chcąc nie chcąc płaci podatki na kościół a on tak
chamsko…
Do kościoła wchodzi,
przerywając mi myśli, młody mężczyzna w eleganckim garniturze (mimo
dokuczliwego upału) i siada na drugim końcu „mojej” ławki.
Moja Juno, mój aniele
stróżu, jeśli istniejesz... Pomóż mi jakoś. W końcu jedziemy na tym samym
wózku. Proszę, nie pozwól, żeby stało mi się coś złego. Dodaj mi siły i otuchy.
Nie pozwól mi wrócić do Polski przegraną... Pomóż mi chociaż plecak nieść, bo
ciężko strasznie...
Iiii...!!! BUUUM!!!
- Hy? Co to?
Pisk opon i odgłos zderzenia na zewnątrz przeraził mnie odrobinę.
Mężczyzna w garniturze
patrzy na mnie z uśmiechem i zaciekawieniem poczym wychodzi na ulicę zobaczyć
co się stało.
- Mamma mia!!! – słyszę
krzyki z ulicy – E colpa sua! Chiamate la POLIZIA!!!
Zostawiam plecek na ławce i
wychodzę przed kościół. Po raz drugi w swej podróży widzę dwa rozbite skutery.
Wianuszek ludzi wokół wypadku nie pozwala zobaczyć mi nic więcej.
- Przepraszam, wiesz może co
się stało? – zagaduje mnie mężczyzna w garniaku
Nie wiem dlaczego mnie pyta
skoro wyszedł z kościoła wcześniej i na pewno widział więcej.
- Nie wiem. - odpowiadam - Z tego co widzę, zderzyły się dwa skutery.
- Ale jak? - pyta mnie dalej jakbym była wróżką
- Pewnie na siebie wpadły.
Wielka mi filozofia.
- Aha. - odwraca ponownie głowę w stronę wypadku
Ja w tym czasie wracam do kościoła. Ledwie
siadam koło mojego plecaka a facet w garniturze jest już przy mnie.
- Straszne są te wypadki. - zagaduje
- Niemiłe, faktycznie.
- Mogę usiąść?
Przecież już i tak siedzi.
- Proszę.
Chwila ciszy...
- Jesteś tu sama?
Chyba nikogo ze mną nie widać?
- Tak. - odpowiadam
- Na wakacjach?
- Powiedzmy.
Człowiek nawet w kościele nie może być sam...
- Podoba ci sie Rzym?
- Narazie nie wiele widziałam. Próbuję dojść do Kolosseum ale prędzej umrę niż tam dotrę.
- Mam teraz trochę czasu. Może zgodziłabyś się żebym ci pokazał moje miasto?
- No nie wiem... Nie chcę przeszkadzać.
- Żaden problem! - uśmiecha się
Wiem, że dla ciebie żaden problem. Sęk w tym, żeby dla mnie nie okazał się to problem...
- Mam dość ciężki plecak i..
- No to położymy go na skuterze.
- Poza tym muszę być o 14.30 na dworcu głównym.
- Nie martw się. Zawiozę cię na czas. Co ty na to?
Hmm... Odwracam powoli głowę w stronę
ołtarza. Patrzę na figurki aniołków okalające obraz Chrystusa. Czy mi sie
zdawało, czy jeden z nich właśnie do mnie mrugnął...?
- Dobrze. - odpowiadam po chwili - Jeśli tylko nie sprawi ci to problemu.
- Nic się nie martw.
Bierze mój plecak i oboje wychodzimy z kościoła.
- Jak masz na imię?
- Marta, a ty?
- Fabrizio.
Uścisk dłoni.
Mój nowy znajomy pakuje plecak między
kierownicę a siedzenie skutera. Igora zakładam na plecy i ruszamy.
Uuuuhuuu!!! Jak przyjemnie! Wiatr we włosach, chłód na szyji, wolne ramiona (no, prawie).
- To jest Forum Romanum! - Fabrizio krzyczy przez ramię nie zwalniając ani na chwilę
- Aha.
- A tam już widać Kolosseum!
- Aha.
Objeżdżamy arenę dookoła. Muszę przyznać,
że robi wrażenie choć spodziewałam się, że jest większa.
- Niestety wstęp jest płatny. - Fabrizio zatrzymuje się na chwilę - Chcesz sie czegoś napić?
- Nie, dziękuję.
Wolałabym już wejść do środka...
- No to jedziemy dalej. - i znow rusza
Wyjeżdżamy na jakąś ruchliwą
ulicę. Omijamy na światłach wszystkie samochody i jak reszta jednośladowców,
czekamy tuż przed sygnalizatorem lub nawet na środku skrzyżowania. Nie mogę
nadziwić się temu niesamowitemu bałaganowi ulicznemu.
- To jest Piazza di Spagna!
– oznajmia Fabrizio – I słynne Schody Hiszpańskie!
- Te po których zawsze
schodzą modelki?! – przekrzykuję silnik i uliczny bełkot
- Dokładnie te!
Byłoby z czego spadać...
- To jest Piazza di Poppolo!
– krzyczy objeżdżając ze mną kolejny plac
- A to słynny Plac San
Pietro!
- Aha.
Jadąc na tylnym siedzeniu
skutera, ogladając Rzym, różne myśli przychodzą mi do głowy. Patrzę na mijane
restauracje, puby, kafejki... W której z nich będę pracować? Ile będę zarabiać?
A jeśli mój przyszły szef będzie stał nade mną osiemnaście godzin na dobę z
biczem w ręku, płacąc mi 1euro za godzinę? A jeśli zajeździ mnie jak Piłsudski
Kasztankę? Już kiedyś pracowałam w ten sposób. To było dwa lata temu w
Calabrii; Pojechałam razem z matką do rodziny toskańskiej, która ma dom właśnie
w tym regionie. Pomagałam jej trochę pracując przy tej familii. Chciałam jednak
zarobić coś dla siebie i wkrótce znalazłam pracę w pobliskiej restauracji gdzie
odbywały się wesela. Wszystko ładnie, pięknie, tylko okazało się, że z dnia na
dzień musiałam zostawać w pracy coraz dłużej (bywało właśnie, że po osiemnaście
godzin). Na końcu zaś szef, wypłacając mi połowę z tego, co mi obiecał na początku
powiedział; „Drugą połowę zapłacę ci jak będziesz się ze mna kochać.” Wyszłam
więc stamtąd nie otrzymując należnej pensji. Jedyną dobrą rzeczą jaką wtedy z
tej sytuacji wyniosłam, była przyjaźń z Wojtkiem (Polakiem, który pracował ze
mną w kuchni) i wino „chianti riserva”.
Nie chcę powtarzać błędu
bezmyślnie tyrając za grosze. Muszę mieć jakiegoś asa w rękawie. Coś co pozwoli
mi przetrwać w razie gdybym musiała się zwolnić z obiecanej mi pracy...
- Na pewno niczego się nie
napijesz?! – krzyczy przez ramię Fabrizio jadąc przez centrum Rzymu
- Nie, dziękuję. - odkrzykuję
Myśl Marta, myśl... Co mogłoby być twoim asem? Myśl...myśl...
- A może chcesz coś zjeść?!
Nagle niczym u Pomysłowego Dobromira zapala mi się nad głową lampka. Przypomniał mi się mim z Verony.
- Potrzebuję dużego kija! -krzyczę do ucha mojemu kierowcy
- Co?!
- Kija!
Fabrizio zatrzymuje skuter.
- Czego potrzebujesz?
- K I J A! Takiego długiego conajmniej jak ja.
- Aha. - odpowiada kryjąc uśmiech - Mogę spytać po co ci kij?
- Mam pomysł jak zarobić na studia.
- Będziesz okładać ludzi kijem i zabierać im pieniądze?
Uśmiech Fabrizia powiększa się bezwstydnie.
- Nie. – odpowiadam poważnie mając w
głowie już ułożony plan – Czy jest tu w pobliżu jakiś lasek lub park skąd
mogłabym wziąć taki kij?
- Jest park niedaleko Kolosseum.
- Czy moglibyśmy tam jechać?
- No dobrze.
A w parku...
- Co robisz? - pyta Fabrizio rozpostarty na lawce - Usiądź koło mnie.
Patrzę na tego faceta w garniaku zupełnie niepasującego do okoliczności i otoczenia.
- Nie mogę, dziękuję. Muszę znaleźć kij. - odpowiadam skacząc po krzakach
- Nie chcę cię martwić, ale
w tym parku raczej nie znajdziesz wolno leżącego kija twojej wielkości... Usiądź
lepiej koło mnie.
- Człowieku małej wiary... –
z uśmiechem grożę mu palcem – Zostało napisane: ”szukajcie a znajdziecie!”
- Skoro się upierasz...
- A co tam jest? - wskazuję na ,aly budyneczek ogrodzony wysoką siatką.
- Tamto? A! To jest taki parkowy śmietnik. Wyrzucają tam stare gałęzie i
takie tam...
- Gałęzie powiadasz? To może
jest jakiś kij? – mówiąc to już zmierzam w tamtym kierunku
- Gdzie idziesz?! – Fabrizio
wstaje z ławki – Tam nie wolno wchodzić!
Nie odwracam sie nawet, tylko macham lekceważąco.
- Ale tu jest zamknięte. Chodź., idziemy stad.
Hmm... Przypomina mi się dowcip: "Dlaczego w Poznaniu nie było partyzantki...? Bo nie bylo wolno."
- E, e... - kręcę głową wskazując do góry
- Nie mów, że będziesz przechodzić.
- Aha! – potakuję ciągle się uśmiechając i
zaraz potem wskakuję na siatkę. Zanim Fabrizio zdąża powiedzieć;
- Tak nie wolno!
Już jestem po drugiej stronie.
- Ty jesteś szalona!
- Dziękuję.
Smutne to czasy, w których przejście przez
siatkę, tudziesz płot, jest postrzegane jako szaleństwo.
- Widzisz przynajmniej dobry kij?
- Tak. Trzeba go tylko ułamać bo jest przyczepiony do reszty drzewa.
Wskakuję na ścięte drzewo i próbuję ułamać kij.
- Przepraszam, że ci nie pomogę ale sama
rozumiesz... Nie będę przechodzić przez ogrodzenie w garniturze.
- Dlaczego? - pytam głupio
- Bo to niewygodne.
- Racja. To nie to samo co klapki na koturnach. - wskazuję na swoje buty
Chyba weszłam mu na ambicję
bo właśnie przechodzi przez siatkę. Widok zaiste śmieszny: człowiek w
garnitirze wdrapujący się na siatkę, próbując nie dotknąć jej przy tym
ubraniem.
- Co mam zrobić?
- Spróbuj to złamać. –
wskazuję na ogromną gałąź wyrastajacą z leżącego drzewa przykrytego innymi gałęziami
- Myślę, że nie da rady tego złamać. - oświadcza
- Spróbuj chociaż. Postaraj sie go złamać nogą.
Włoch próbuje, próbuje i oczywiście stara sie przy tym nie ubrudzić.
- Nie dam rady!
- To może chociaż przy konarze...
Wspólnie próbujemy pokonać gałąź.
- Powiesz mi wreszcie po co ci ten kij?
- Będę mimem!- odpowiadam pełna entuzjazmu
- Czym?!
- Mimem. Kij natomiast będzie moim rekwizytem.
- Ach... No tak... Przecież to oczywiste.
Nie potrzebnie pytałem. – Fabrizio próbuje złamać gałąź przy konarze –
Wariatka. – dodaje szeptem
W końcu drewno siepoddaje i łamiemy gałąź.
- Jest za duży. - mówię
- Poza tym i tak nie wyciągniemy go spod
tych drzew i gałęzi. Chodźmy już stąd! -
mój kompan zaczyna się niepokoić – Zaraz nas nakryją!
- Kto?
- Jadą tu!
- Kto?
- Służby porządkowe!
- I co nam zrobią?
Zawiadomią policję a ci zamkną nas na dwadzieściapięć lat za kradzież starego
kija?
- Ja idę!
Fabrizio najwyraźniej nie na
żarty przestraszony przeskakuje przez siatkę szybciej niż poprzednio. Ja
szarpię się z kijem. Fabrizio chodząc w tą i z powrotem przed siatką udaje, że
mnie nie zna a tymczasem służba porządkowa przejeżdża obok nas jak gdyby nigdy
nic... Wreszcie wywlekam upragniony kij z pod gałęzi i zwalonych, poplątanych
drzew.
- Chodź już, bo zaraz będą wracać!
- Zrozum Fabrizio, że ich nie obchodzi co ja tu robię bo nic złego nie mogę tu zrobić.
- Dobra już dobra... Przecież się nie denerwuję. Jak zamierzasz przedostać się z tym kijem?
- Właśnie tak!
Rzucam kijem przez siatkę
niczym oszczepem. Fabrizio robi unik i kij trafia w ziemię. Następnie sama
przeskakuję przez siatkę.
- No i o co tyle szumu? –
pytam – Niestety kij jest stanowczo za długi a ja nie dam rady go złamać.
- No ma jakieś dwa i pół
metra. Nie martw się. Zawieziemy go do znajomego stolarza, który go obetnie.
- Naprawdę?
- Jasne.
- To super! Dzięki! Czekaj, umyję się
trochę. – zostawiam kij przy Włochu i biegnę do pobliskiej fontanny umyć ręce
- Wariatka...
Słyszę za sobą szept Fabrizia.
Cdn...
No kurcze! W takim miejscu przerywasz? I to jeszcze w niedzielę kiedy mam czas poczytać... ;)
OdpowiedzUsuńO jasna cholera!
OdpowiedzUsuńTo cytat premiera.
Nie spodziewałem się po Tobie tego.
Czekam też na cytat poprzedniego.:)
Był też cytat Kaczyńskiego. "Spieprzaj Dziadu!" :D
UsuńAle to prezydent a nie premier powiedział;-0
OdpowiedzUsuńAle też polityk. Jeden czort. Oni tylko zamieniają się miejscami. :)
Usuń