Spacerując po wąskich uliczkach Rzymu mijam
ogródki przeróżnych, pachnących cudownie restauracji i gelaterii i myślę o tym,
że skoro Rosario wyjeżdża to powinnam znaleźć sobie inne lokum (i oby to nie
była ławka czy kupa liści pod cmentarzem), a przede wszystkim myślę, że
powinnam zafundować sobie porcję lodów. Jestem już we Włoszech drugi miesiąc i
jeszcze nie jadłam lodów, a przecież wszyscy wiedzą, że włoskie lody są
najlepsze na świecie. Kuszą kolorami, fantazyjnymi dekoracjami no i oczywiście
niebiańskim smakiem. Studia studiami, ale po tylu trudach zasłużyłam chyba na
jakąś nagrodę. Na przyjemność, którą sama sobie zasponsoruję i nie będę musiała
czuć wdzięczności absolutnie do nikogo.
Chodząc po uliczkach starego miasta
skrupulatnie szukam odpowiedniej lodziarni. Wybór musi być dobrze przemyślany,
to w końcu będzie dla mnie ważna chwila - pierwsze samodzielne smakowanie ciężko
zarobionych pieniędzy. Myślę, że studia nie ucierpią jak wydam 3euro...
Jest! W końcu znajduję idealną gelaterię,
która ma ogromny wybór lodowych smaków i ogródek ze stolikami. Natychmiast
zamawiam aż dwie (!) gałki lodów „straciatella” i idę spocząć w ogródku. Na
jednym krześle kładę plecak a na drugim wyciągam wygodnie nogi. Włączam walkmana
i przyglądam się chwilę cudownemu wynalazkowi, jakim są lody. Uwielbiam te
kawałki pysznej czekolady w śmietankowym puchu...
W mych uszach rozlega się:
„...Knock,
knock, knockin’ on heaven’s doooor...”
I rozwalona na krześle myślę, że to jest właśnie szczęście w czystej jego postaci.
Spod półprzymkniętych powiek zauważam
obserwującego mnie mężczyznę. Mężczyzna ten, o czarnych, opadających lekko na
ramiona włosach, stoi oparty o framugę drzwi lodziarni i patrząc na mnie
uśmiecha się delikatnie.
Niee... Tylko nie to... Proszę cię nie psuj
mi tej cudownej chwili... Nie podchodź do mnie z pytaniem o moje imię, godzinę,
pochodzenie… Nie mów mi, że jestem bella albo że się skądś znamy... Zostaw
mnie samą mojej lodowej kontemplacji...
Mężczyzna nie rusza się z miejsca. Stoi
tylko, patrzy i się uśmiecha.
Udaję, że go nie widzę i z lubością wsłuchuję
się w słowa piosenki;
“…Mama put my guns in
the ground,
I can’t
shoot them enymore
That long
black cloud is comin’ down
I feel
like I’m kcnokin’ on heaven’s door..”
Wtem jakaś kobieta podchodzi do mnie ze swym synkiem i coś
mówi. Gada, gada... A ja kiwam do niej głową w rytm muzyki. Kobieta,
prawdopodobnie Cyganka, wyciąga ku mnie swą otwartą dłoń. Wtedy zdejmuję
słuchawki z uszu i słyszę:
- Daiii... Bella signorina daiii... Jakiś pieniądz....
- Ale o co chodzi? - pytam głupio
- Jakiś pieniądz daj... Perfavore, perfavore... – wskazuje
na swą wyciągniętą dłoń
Jej mniej więcej dziesięcioletni syn siada koło mnie z drugiej strony.
- Ale dlaczego? - pytam jeszcze bardziej głupio
- Bo my biedni...
- Ale ja też nie jestem bogata. – przechylam
się w jej stronę – Pani wzięła mnie za kogoś innego, ja nie jestem turystką.
Przyjechałam tutaj zarobić na studia w Polsce, bo ja proszę pani, jestem Polką
a lody jem pierwszy raz odkąd tu jestem, normalnie nie pozwalam sobie na takie
przyjemno..
W tym momencie do akcji wkracza przypatrujący
mi się wcześniej mężczyzna:
- Niech pani zostawi tę dziewczynę w spokoju.
– bierze chłopaka siedzącego po mojej prawej za ramię, podprowadza go do jego
matki i dodaje – Proszę natychmiast sobie iść!
Kobieta w pierwszym momencie nie wie co
robić. Takiej sytuacji chyba nie przewidziała w swoim scenariuszu. Patrzy z
rozdziawioną buzią raz na mnie, raz na mężczyznę lecz za chwilę przytomnieje i
przesuwa ku niemu wyciągniętą rękę.
- Daj paan... Qualche soldo... Daiii...
- Bo zaraz zawołam policję! - krzyczy mężczyzna, jeśli można krzyczeć szeptem
To wystarczyło żeby kobieta zerwała się z
krzesła i odeszła szybkim krokiem szeleszcząc spódnicami i ciągnąc swe dziecko za rękę.
Tym razem ja patrzę na niego zdziwiona.
Dlaczego? Nie musiał być przecież tak brutalny... Tamta pani tylko pytała, a
to jeszcze nic złego.
- Przepraszam najmocniej, ale obserwowałem
całe zajście i podczas gdy pani rozmawiała z tamtą Cyganką, jej syn zabierał
się za pani bagaże. – tłumaczy mężczyzna jakby czytając mi w myślach – Nie
mogłem na to pozwolić. Znam te typy, bo kręcą się tu często. Proszą o pieniądze
jednocześnie kradnąc. Proszę sobie jeść w spokoju lody, już nikt nie powinien
pani niepokoić. – mówi i odchodzi ku lodziarni
Przenoszę swój zdziwiony wzrok z jego
oddalającej się sylwetki na moje lody i dopiero teraz zauważam, że prawie całkowicie
się roztopiły spływając mi po ręce. Pałaszuję je do końca, poczym oblizuję
także rękę.
Tajemniczy mężczyzna wraca po chwili z
kubkiem wody i serwetkami.
- Przyniosłem pani wodę żeby mogła pani
popić lody. Mi zawsze chce się pić po lodach... – kładzie przede mną kartonowy
kubeczek – I serwetki bo widzę, że bardzo pani smakowało...- uśmiecha się
szeroko pokazując palcem swój nos i brodę
Wycieram szybko wskazane miejsca.
- Nawet nie podziękowałam panu za ocalenie mojego dobytku.
- Nie trzeba. - uśmiecha się
- Dziękuję. Także za serwetki i wodę. Mnie
również chce się pić po lodach i oczywiście zawsze się upapram...
Nawet podoba mi się ta kurtuazja a zwłaszcza
to, że uszanował mój „lodowy czas” tylko dla siebie. Podryw na tle jego rodaków
wypada naprawdę dodatnio, co by jednak nie było, to jednak wciąż podryw a ja
mam dosyć niezręcznych sytuacji i wyjaśnień.
Jakby na potwierdzenie moich myśli mężczyzna pyta nagle:
- Może da się pani zaprosić na obiad do jakiejś miłej restauracji?
- Nie, dziękuję.
- To może na kolację? - nie daje za wygraną
Do kolacji to już pewnie nieźle zgłodnieję.
- Pod warunkiem, że to będzie zupełnie niezobowiązująca kolacja.
- Czyli jesteśmy umówieni. - uśmiecha się promiennie - Mam na imię Maurizio.
- Marta.
Uścisk dłoni.
- O której po ciebie przyjść, Marto?
- Odpowiada ci godzina... 21.00?
- Każda mi odpowiada. - śmieje się - A gdzie?
- Przyjdź więc na Piazza Navona. Będę stała przy fontannie "Czterech Rzek" w stroju mnicha.
Maurizio milczy przez chwilę myśląc o czymś bardzo intensywnie.
- Nie rozumiem. - mówi w końcu
- Jestem mimem a raczej statuą na Piazza Navona.
- Teraz sobie ze mnie niecnie żartujesz... –
mina mu powoli rzednie i wyczytuję niepewność w jego oczach
- Jeśli myślisz, że cię wystawiam, to po
prostu nie przychodź. Ja tak czy siak tam będę. Muszę trochę zarobić...
Wstaję od stolika, zabieram swoje rzeczy i mówię:
- Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
- Do zobaczenia o 21.00 na Piazza Navona. – mężczyzna
odzyskuje dawną, uśmiechniętą twarz i pewność siebie
- Do zobaczenia. - uśmiecham się i odchodzę w kierunku artystów ulicznych
Przeraźliwy żar lejący się z nieba sprawia,
że zupełnie nie chce mi się pracować. Chciałabym być teraz zwyczajną turystką
bez żadnych problemów, której jedyne co zaprząta głowę to pytanie, w której
restauracji podają lepszy obiad.
Na Piazza Navona jak zwykle krąży mnóstwo
ludzi. Część z nich siedzi w ogródkach chłodząc się zimnym napojem, część
spaceruje po placu, ogląda obrazy lub show zorganizowane przez pewnego siwego
pana, który „tańczy swoimi palcami” na stoliku udając piosenkarzy, a część
chłodzi się przy fontannie „Czterech Rzek”.
Obchodzę fontannę dookoła i staję naprzeciwko
mima-faraona. Jak on wytrzymuje w tym upale? W tym obcisłym kostiumiku ze
sztucznego materiału i masce zakrywającej twarz musi się z niego lać litrami...
Młoda matka z dzieckiem wrzuca jakiś grosz do
jego równie złotego co on słoja. Sarkofag faraona stoi niezdecydowany przez
kilka sekund, (widocznie zastanawia się czy to co wrzuciła warte jest
jakiegokolwiek ruchu) poczym kłania się w pół i wyprostowany znów
nieruchomieje.
Niee... Dziś o tej porze, przy tym upale nie
dam rady stać.
Idąc za przykładem sporej liczby ludzi,
przechodzę przez barierkę wysokości kolan otaczającą fontannę „Czterech Rzek” i
siadam na jej brzegu. Wkładam rękę do wody i czuję ogromną ulgę. Co za przyjemnie
kojący chłód...
Murek okalający fontannę jest pełen
odpoczywających na nim ludzi, którzy moczą swe kończyny w akwenie.
Kładę się plecami na murku z jedną nogą w
wodzie a drugą na ziemi. Tak mi dobrze... Wprawdzie to nie Jezierzany, ale nie
można mieć wszystkiego... Delikatnie kołyszę nogą zanurzoną w wodzie i patrzę
na tryskającą fontannę. Najchętniej weszłabym pod nią cała jak pod wodospad lub
prysznic. Z tego co widzę po ludziach oddających się tej samej, błogiej
czynności co ja, inni też mają takie myśli. Co za skwar... W taki dzień praca
powinna być zakazana. Tak mi teraz dobrze... Przypomniały mi się wakacje mego dzieciństwa spędzane na jeziorach. Kocham jeziora. Moczę sobie czoło wodą. No cóż... Teraz za cień trzeba zapłacić...
Chyba spędzę tutaj, dokładnie w tej pozycji, parę godzin. Przetrwam ten
najgorszy upał, a potem pomimuję. Obym się tylko nie spiekła... To mi chyba
jednak nie grozi, bo właśnie ktoś zasłonił mi słońce...
- Dokumenty proszę! - słyszę nad sobą ostry, żeby nie rzec agresywny głos
Wyciągam niechętnie nogę z fontanny i podnoszę się leniwie.
Zasłaniam ręką rażące słońce i dopiero teraz zauważam kobietę w policyjnym
mundurze.
- Dokumenty! - powtarza
Z taką to nie ma żartów. Czasami stwierdzam, że kobiety u władzy są zdecydowanie
groźniejsze od mężczyzn.
- Czy coś się stało? - pytam podając jej dowód
Policjantka niczym hiena wyszarpuje mój dokument.
- Kąpanie się w fontannie jest zabronione. – odpowiada od
niechcenia i idzie z moim dowodem do radiowozu zaparkowanego kilkanaście metrów
od fontanny
- Przepraszam, nie wiedziałam! - bięgnę a raczej skaczę za nią wkładając buta na stopę
Przy radiowozie stoi skupiona grupka ludzi
wokół drugiego, starszego policjanta. Wygląda mi to na swego rodzaju
łapankę.
Gdy dochodzę do radiowozu część ludzi zdąża
się rozejść i zostają tylko dwie dziewczyny.
- Prosimy pana... – mówią łamanym włoskim –
My nie wiedzieć... Możemy iść?
- Nie. - odpowiada surowo policjant
- My Francuzki... – Mieszkamy w tym hotelu tutaj.... –
jedna z nich wskazuje na hotel – My nigdy już nie kąpać się w fontanna...
Policjant zastanawia się krótką chwilkę poczym szybkim ruchem przekazuje im ich dokumenty.
- Zmykajcie. - mówi
- Grazie, grazie... - cieszą się i szybko odchodzą
Czyli jednak z mężczyzną da się pertraktować.
Śmiało Marta! Twoim atutem jest znajomość języka włoskiego.
- Proszę pana... – zaczynam nieśmiało – Ja naprawdę
nie wiedziałam, że nie można moczyć się w fontannie.
- Jak to nie wiedziałaś? Przecież jest tabliczka, że nie wolno.
- Gdzie?
Zaskoczył mnie tym.
- Tam jest. - wskazuje fontannę - Koło fontanny.
Zasłaniam się od słońca, mrużę oczy, wypatruję...
- Nie widzę żadnej. - odpowiadam spokojnie
Policjant uśmiecha się surowo jakby chciał powiedzieć: "nie ze mną te numery."
- A założymy się? Proszę za mną.
Podchodzimy bliżej przyczyny zamieszania.
- Gdzie? - powtarzam rozglądając się na boki
Policjant podchodzi do barierki otaczającej
fontannę, dotyka ją goleniami i zarysowuję okrąg rękami.
- To jest tabliczka, przeszkoda, zakaz.
Rozumiemy się?
- Ale przecież przez to wszyscy przechodzą.
Nikt na to nie zwraca uwagi. Proszę pana ja to zrobiłam, bo widziałam, że inni
tak robią. Nie widziałam żadnego zakazu więc usiadłam na brzegu fontanny i się
troszkę zamoczyłam.
- Zakaz powtarzam, jest tutaj! - powtarza pokazując ponownie niską barierkę, która wygląda jakby była tam bardziej dla ozdoby niż przekazania jakiejś informacji
- Rozumiem, ale to nie rzuca się w oczy. Nikt
nie zwraca na to uwagi. Przeszłam przez to, bo widziałam, że inni przez to przechodzą.
– powtarzam mu jak jakąś mantrę
- Inni też dostaną mandat.
- Przecież ludzie siedzą wokół tej fontanny i
chlapią się nawet w tej chwili a pan zatrzymuje tylko mnie! – tracę cierpliwość
- Barierka to za mało. Czemu nie ma tabliczki z zakazem?
Policjant cofa się mniej więcej półtora metra
od barierki, staje na baczność i gestem ręki przywołuje mnie do siebie. Gdy
podchodzę, wskazuje palcem na swoje buty. Patrzę w dół i widzę ołowianą wbudowaną
w chodnik tabliczkę, na której wyryty jest napis;
„ VIETATO ENTARE
NELLA FONTANA”
- Nie zauważyłam. Przepraszam. Musi pan
jednak przyznać, że optymista patrzący w niebo tego nie zauważy a
obcokrajowiec nie zrozumie. Napis jest tylko po włosku.
- Przecież mówisz po włosku! – policjant
coraz bardziej się denerwuje – U siebie w kraju też włazisz do fontann?
- Szczerze mówiąc, tak. Chyba, że widzę wyraźny zakaz.
- Kpisz sobie ze mnnie?!?
- Nie, ja... Ja przepraszam. Chodziło mi o to, że zrobiłam
to zupełnie nieświadomie i skoro już wiem, że to zabronione nigdy więcej już
tego nie zrobię. Może mógłby mi pan oddać mój dowód i będzie po sprawie?
- Jak zapłacisz mandat. 160 euro.
- Ile?!!
Nagle zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. To ponad połowa
mojej pensji z gospodarstwa agroturystycznego!!! Taki trud... Tyle wyrzeczeń i
ciężkiej pracy na głupi mandat? A ja sobie jeszcze pozwoliłam na lody!
- 160 euro. - powtarza policjant
- A dlaczego innych pan nie spisuje?! - wściekam się
I to był błąd, bo z władzą trzeba bardziej ulegle.
- Spisuję, spisuję. Już nie twoja w tym głowa.
Ty świno zbolała! W ogóle z jakiej racji mówisz mi na "ty"?!
Wracam do samochodu. Może z kobietą coś utarguję.
Policjankta siedzi w radiowozie zajęta papierkową robotą.
- Proszę pani... – mówię do niej wchylając głowę do
radiowozu – Ja przysięgam, że nie wiedziałam o tym zakazie. Jestem z Polski a
w Polsce jest trochę inaczej. Przepraszam, zrozumiałam swój błąd i na pewno nigdy
już tego nie zrobię. Czy mogłaby pani oddać mój dowód?
- Nie. - jedno krótkie słowo jak cięcie nożem
- Ale mówię przecież, że nie wiedziałam i już
nie będę! - denerwuję się – Co pani
szkodzi?
Jej partner wsiada od strony pasażera a za
nim jakaś pani lamentuje; „Why? My doughter... Mia figlia... She didn’t
know...”
- Proszę iść na komisariat i porozmawiać z
komisarzem, może on się zlituje. Ja nie mam takiego prawa. – mówi chłodno a ja
czuję się jakby ktoś przygniótł mnie wielkim głazem
Siadam zrezygnowana na krawężniku. Co tu
robić? Do lamentującej pani dołącza się jej mąż i dwójka mniej więcej dziesięcioletnich
dzieci. Wszyscy blondyni. Wokół radiowozu gromadzą się zaciekawieni gapie. Po
ich twarzach widzę, że każdy z nich chętnie wystawiłby kciuk skierowany w dół.
Niech się poleje krew! Więcej krwi!!
Przychodzi mi do głowy pewna myśl. Ostatnia
deska ratunku...
Wstaję z krawężnika i skręcam w pierwszą
uliczkę w prawo. Tam przeważnie stoją karabinierzy. Policja powinna się raczej znać,
więc może oni pomogą?
- Co to za policja? – pyta starszy, siwy lecz
barczysty karabinier po zrelacjonowaniu mojej historii
- Polizia municipale. - odpowiadam
- Uuu... – krzywią się dwaj pozostali – Jeżeli
to faktycznie oni, to masz problem.
Jeden z nich odrywa swe plecy od
karabinierowego vana i idzie na róg ulicy z Piazza Navona. Wraca po chwili i mówi;
- Zgadza się. To municipale.
- Uuuu.... – pozostali znów się krzywią – Te
skurczybyki nigdy nie odpuszczają.
- Może mogliby panowie poprosić ich żeby mnie
puścili? Może jak poprosi ich ktoś po fachu, to inaczej podejdą?
- My nie mamy z nimi nic wspólnego. - mówi najstarszy wykrzywiając usta
- I nie chcemy mieć. - dodaje najmłodszy
- Widzisz, my nie możemy wtrącać się w ich robotę, - tłumaczy
mi starszy – tak jak oni nie mogą wtrącać się w naszą.
- I zupełnie nic nie da się zrobić? - smutnieję
A taką miałam nadzieję...
- A może by tak, - ożywia się karabinier o czarnych,
zaczesanych na bok włosach i dość marnej postury jak na karabiniera –
może by tak GianCarlo – wskazuje głową najmłodszego – poszedł z nią do nich i
powiedział, że to jego dziewczyna i czy mogliby jej podarować?
- Hmm... Można spróbować. Co ty na to, GianCaa...?
Młody karabinier poprawia mundur i mówi:
- Możemy spróbować.
- Tylko łagodnie GianCaa... - upomina starszy - Nie możemy im rozkazywać.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDzięki! Już poprawione. :D
OdpowiedzUsuńAch te przepisy.......
OdpowiedzUsuń