RAZ NA WOZIE, RAZ W RADIOWOZIE
"Samotność nie ma nic wspolnego
z brakiem towarzystwa. "
Erich Maria Remarque
Dwie godziny później na komisariacie...
- No więc Marta, - mówi
komisarz – jakbyś kiedyś chciała wyjść za mąż to przyjedź do nas, Giovanni jest
chętny, Marco jest chętny...
- O tak! Haha! – policjant
piszący właśnie coś na komputerze podnosi rękę
- Pasquale wprawdzie ma już
żonę ale dla ciebie by się rozwiódł, bo też jest chętny...
Pasquale śmieje się do
rozpuku, tak samo zresztą jak ja i inni policjanci.
- No a jakbyś chciała –
ciągnie dalej – to zawsze mogę dać ci mój numer telefonu – i puszcza do mnie
oczko
- Dziękuję – odpowiadam wciąż
się śmiejąc – Zapamiętam. Choć wydaje mi się, - demonstracyjnie rozglądam się
po komisariacie – że raczej nigdy nie będę chciała wyjść za mąż.
I znów wszyscy łapią się za brzuchy.
- Francesco! - woła Giovanni - Pewnie ty ją wystraszyłeś! Hahah!!
"...I cała sala śpiewa z nami...!"
- A tak poważnie, - pytam
wodza grupy – skoro wszystko już wam opowiedziałam, to czy mogę sobie pójść?
- Jasne! – macha lekceważąco
ręką – Tylko uważaj na siebie i absolutnie nie śpij na ławkach w parku! – grozi
palcem
- Naprawdę? Nie deportujecie mnie?
I znów wybuch śmiechu.
- Żartowaliśmy z tą deportacją. Chcieliśmy
cię tylko wystraszyć, hahahah!! Czasem tak nabijamy się z ludzi żeby zobaczyć
ich reakcję.
- To naprawdę miło z waszej strony. - skrzywiam się lekko
- Wiem, wiem, że nie powinniśmy ale czasem trzeba mieć coś od życia, hahah!
- Czyli mogę iść? - upewniam się
- Oczywiście.
Kiedy jestem już przy drzwiach, słyszę:
- Uważaj na siebie, mała!
Macham wszystkim na pożegnanie.
- Dziękuję. - uśmiecham się i wychodzę
Przed policyjną bramą czeka na mnie niespodzianka - zniecierpliwiony Michele.
- Co ty tutaj robisz? - dziwię się - Skąd wiedziałeś gdzie jestem?
- Spytałem policjanta, który ze mną został. Czy wszystko w porządku, toppolina?
- Tak, nic się nie stało.
- W ogóle nie powinno się nic wydarzyć. Eehh... Najlepiej chodźmy stąd gdzieś.
- Tylko gdzie?
Bo ja właściwie nie mam dokąd iść...
- Zapraszam na obiad. Po
takich emocjach na pewno jesteś głodna. – uśmiecha się przyjaźnie – Bo ja
umieram z głodu.
Po około dwudziestu minutach
siedzimy już w meksykańskiej knajpce czekając na zamówione dania. W meksykańskiej,
bo jak się dowiedziałam, Michele ma już dosyć włoskiego żarcia i w ogóle
wszystkiego co włoskie z Włochami na czele.
- Lubisz różowe wino? - pyta przeglądając kartę win
- Nie wiem. Nigdy nie piłam.
- To dzisiaj spróbujesz. Ja w każdym razie muszę się napić przez tego obślizgłego węża.
- Kogo masz na myśli? - dopytuję
- Rosaria oczywiście. Przecież to przez
niego cały ten cyrk z policją.
- Nie rozumiem... - popijam łykiem wody przyniesionej przez kelnera
- Gdyby płacił rachunki na
czas, to ta wstrętna stara wiedźma, padrona domu, nie zrobiłaby takiego rabanu.
- No dobrze, ale czemu zaraz
obślizgły wąż?
- Bo to Włoch! Nie wiesz
jacy są Włosi? – Michele również bierze łyk – On jest we wszystkim najlepszy –
parodiuje Rosaria kręcąc głową na boki – on jest najpiękniejszy, z nim się nikt
nie może równać...
Śmieję się.
- Wydaje mi się, że on raczej tak żartuje.
- Żartuje?! – oburza się
Michele – Ten chytry lis nie zna się w ogóle na żartach. Jak mu kiedyś powiedziałem,
że zapłacę z opóźnieniem w tym miesiacu, bo spóźniają mi się z wypłatą, to mnie
o mało z domu nie wyrzucił! A ja, wyobraź sobie, tylko żartowałem... Pamiętaj
Marta, Nigdy nie ufaj Włochom!
Skąd ja to znam?
- To jednak dziwne, że z tak
błahego powodu tyle policjantów pofatygowało się do waszego mieszkania.
- Padrona nas po prostu nie
lubiła. Ciągle były z nią jakieś problemy. O tym piecyku mówiliśmy jej wiele
razy aż w końcu wybuchł. – opowiada już spokojniej Michele – Chciała nas z
tamtąd wykurzyć ale rachunki mimo, że z opóźnieniem jednak zawsze płaciliśmy a
ponieważ wiele razy nie była wobec nas fair, Rosario groził jej sądem więc
zadzwoniła na policję i powiedziała, że w tym mieszkaniu mieszkają dealerzy
narkotyków.
- I o to byliście oskarżeni?
- Tak. Ale skoro nic nie
znaleźli, puścili nas wolno. Poza tym jak zeszliśmy do tej wariatki, to
policjanci sami zobaczyli co to za kobieta i z kim mają do czynienia.
Wydzierała się tam przeokropnie. A ponieważ ten głupi bałwan, Rosario, nie
zapłacił jeszcze w tym miesiącu czynszu więc oficjalnie nas po prostu wyrzuciła...
No, ale jedzmy, bo nam wystygnie. – dokańcza kiedy kelner odchodzi po wino
- Tak czy siak – mówi dalej
przeżuwając swoją enchiladę – już tam nie możemy mieszkać. Bardzo się o ciebie
martwiłem, toppolina...
- Właściwie dlaczego nazywasz mnie toppolina?
- Bo przypominasz mysz z wyglądu.
A niech to! Ta wada zgryzu nigdy nie da mi spokoju!
- Taka myszka Mickey. - dodaje
Jeszcze gorzej, do licha!
- Toast za dzielną toppolinę! – Michele
wznosi kieliszek z winem – Kiedy sobie pomyślę jak oni na tym komisariacie
musieli cię biedaczkę traktować i jak zapewne cała trzęsłaś się ze strachu, to
aż czuję ciarki na całym ciele.
Hmm.. To ja już może lepiej nic nie będę mówić...
Stukamy się szkłem i popijamy łyk wina.
- Teraz z całą pewnością mogę powiedzieć, że lubię różowe wino.
Po sytym obiedzie (wreszcie
coś innego niż sałatka), Michele idzie dogadać sprawy dotyczące jego nowego
mieszkania, a ja najpierw szwędam się bez celu po ulicach a potem dochodzę do
wniosku, że trzeba się dowiedzieć co się stało z Rosariem. W tym celu idę nigdzie
indziej jak do restauracji „San Silvestro” na plac o tej samej nazwie.
Czekam cierpliwie w ogródku
aż pojawi się w nim Rosario, kto wie w jakim humorze? Czy nadal jest obrażony?
- Marta! - krzyczy mój ulubiony kelner gdy tylko mnie zauważa - Żyjesz!
Cieszy się na tyle, że mnie obejmuje. Czyli wszystko już w porządku.
- A co? Tak szybko mnie pogrzebałeś? - śmięję się - Chciałbyś! Ze mną nie tak łatwo.
- Co się stało? Jak cię
wypuścili? Czy wszystko z tobą w porządku? – potrząsa mnie za ramiona a mi się
wydaję, że od rana jego zakola na głowie przesunęły się nieco bardziej do tyłu
- Normalnie mnie wypuścili –
odpowiadam – Wszystko im opowiedziałam i co mieli zrobić? Wypuścili ...–
rozkładam niewinnie ręce
- To co im takiego powiedziałaś? - pyta podnosząc brew
- Prawdę. Że zarabiam na
studia jako mim, że mi pomagasz pozwalając mi mieszkać u siebie choć wczoraj w
nocy wlazłeś mi do łóżka...
- No tego to im chyba nie
powiedziałaś? – uśmiecha się niepewnie
- Oczywiście, że
powiedziałam. – podnoszę dumnie głowę
Rosario patrzy na mnie
chwilę jakby próbował wybadać czy mówię prawdę a potem zrobił się czerwony
jakby sam Zeus strzelił w niego piorunem.
- Powiedziałaś policjii, że
wszedłem ci w nocy do łóżka?!!? – krzyczy wymachując rękoma z palcami ułożonymi
w dziubek
Zaraz jednak reflektuje się, czy aby nikt nie słyszał.
- Tak. - potwierdzam
- Zwariowałaś?!!? Jak mogłaś
powiedzieć policjii, że wszedłem w nocy do twojego łóżka?!!? Może jeszcze
powiedziałaś, że cię molestowałem?!
- Nie, tego nie. – próbuję
go uspokoić – Nie przejmuj się. Zaraz potem dodałam, że szybko cię z tego łóżka
zwaliłam i spadłeś na podłogę.
- CO?!?
Jego twarz z czerwonej zrobiła
się blada jakby zjadł coś nieświeżego.
- Powiedz, że żartujesz.
Powiedz, że wcale nie powiedziałaś pięciu facetom, że zwaliłaś mnie z łóżka...
- Jeśli chcesz, to mogę tak
powiedzieć ale to nie byłaby prawda.
Rosario wydaje się być
bardziej przejęty tym, że ktoś wie, że dałam mu „kosza” niż tym, że policja
mogłaby oskarżyć go o molestowanie.
- O nieee... - łapie się za głowę i siada zrezygnowany przy najbliższym stoliku
Siedzi tak dluższą chwilę lamentując pod
nosem; „ Mamma mia.., mamma mia...” , a gdy w końcu podnosi głowę, zauważam na
niej delikatny cień uśmiechu.
- No co...? - rozkladam niewinnie ręce
- Zaczekaj tutaj chwilę. –
mówi wskazując na mnie palcem – Nigdzie nie odchodź
I znika w czeluściach
restauracjii. Ja tymczasem siadam spokojnie przy stoliku. Po chwili wraca
uśmiechnięty, tarmosi mnie za włosy i mówi;
- Wariatka! Zabieraj swoje
rzeczy i jedziemy.
- Gdzie? – pytam rozczesując
palcami spieczone od słońca włosy
- Do domu.
Biorę mój mały dorobek i
wsiadam z Rosariem na jego skuterek.
Może do prędkości światła
nam daleko, ale i tak wyprzedzamy samochody wleczące się w korkach. Przy każdym
hamowaniu przytrzymuję kask, który i tak ciągle spada mi na tył głowy.
Rosario trzyma go zwykle jako zapasowy pod siedzeniem. Jest zdecydowanie na
mnie za duży i w ogóle raczej przypomina hełm niż kask. Lepszy rydz niz nic.
Zatrzymujemy się przy
kamienicy w kolorze brudnego piasku. Rosario dzwoni domofonem i otwiera
ciężkie, drewniane drzwi w których błyszczy okrągła, metalowa klamka.
- Zaczekaj tutaj. – mówi na
schodach i podchodzi do blatu recepcji
- Czy to jest hotel? – pytam
gdy wraca
- Hostel. – odpowiada
otwierając drzwi na klatkę schodową – Będziemy tu mieszkać z Giuseppe póki nie
znajdziemy czegoś innego. Nie są to może luksusy ale zawsze coś...
Wchodzimy na kręcone schody
z pięknie rzeźbioną poręczą. W środku schodów znajduje się winda ze stalowymi,
również rzeźbionymi w piękne wzory, zasuwanymi ręcznie drzwiami.
- Może wejdziemy schodami? - proponuję
- Mamy pokój na trzecim piętrze.
- To co? - wzruszam ramionami - trochę ruchu nie zaszkodzi.
- Nie marudź. Wchodź do windy.
Winda choć piękna i stylowa,
to jednak bardzo mała i ledwie mieścimy się w niej z moim plecakiem.
Jedziemy w górę stojąc
bardzo blisko siebie. Przełykam głośno ślinę i liczę piętra w myślach. Nie
lubię wind... Ta jest wyjątkowo powolna. Jedzie jakby miała się poddać i runąć
w dół pod naszym ciężarem. W końcu dojeżdżamy. Pzez kręty korytarz dochodzimy
do naszego pokoju. Rosario otwiera go kartą magnetyczną.
- Nie ma klucza. – tłumaczy
– Mamy tylko dwie karty, dla mnie i dla Giuseppe więc będziemy musieli się
jakoś umawiać. Możesz wyjść w każdej chwili , bo drzwi zatrzaskują się, ale bez karty już nie wejdziesz.
- W porządku. Rozumiem.
Jak zawsze miałam trudności
z wyrażaniem uczuć, tak teraz nie potrafię zdobyć się na okazanie wdzięczności.
Zdaję sobie sprawę jak bardzo Rosario mi pomaga. Gdyby nie on, spałabym pewnie
znów w krzakach, może bym dała radę, a może nie...
Wchodzimy do niewielkiego
lecz schludnego pokoju i mój towarzysz od razu rzuca się na jedno z dwóch
pojedyńczych łóżek.
- Ja tu śpię. – deklaruje
jak na obozie harcerskim – Jak chcesz, to weź to w rogu. Wygląda niepozornie,
ale jest wygodne. Chyba, że wolisz ze mną... – puszcza do mnie oko
Siadam na wskazanym przez
Rosaria, ewidentnie dostawianym łóżku. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych,
pojedyńczych, jest szersze i niższe. Różni się także pościelą, mimo to,
faktycznie jest bardzo wygodne.
Pokój robi na mnie dużo
lepsze wrażenie niż byłe mieszkanie Rosaria. Dywany i brązowe, wzorzyste
narzuty na dwóch pozostałych łóżkach, sprawiają, że pokój wydaje się przytulny.
Przy każdym łóżku stoi drewniany nakastlik a po przeciwnej ścianie, długa komoda
i telewizor. Natomiat na krótszej ścianie, drzwi wychodzące na mały, murowany
balkonik. Jednak przede wszystkim mamy tutaj swoją małą, czystą łazienkę, którą
nie musimy dzielić z sąsiadami i w której białe kafelki lśnią czystością bo
jeszcze nic w niej nie wybuchło.
Uśmiecham się ciepło do Rosaria.
- Dziękuję. - mówię
Po chwili wchodzi Giuseppe.
- O?! Widzę, że się już rozlokowałeś? –
mówi gdy tylko rzuca mu się w oczy Rosario leżący w ubraniu i w butach na łóżku
– Marta! – podchodzi do mnie gdy tylko mnie zauważa i szarpie moje policzki, a
jego twarz staje się jeszcze bardziej okrągła od uśmiechu
- I jak wam się tu podoba, co? - pyta siadając na jedynym wolnym łóżku
Okazuje się, że Giuseppe z niewiadomych przyczyn
mieszka w tym hostelu już od ponad miesiąca
i zajmuje ten właśnie pokój.
- I chciałem ci powiedzieć, drogi kolego, że leżysz właśnie z buciorami na moim łóżku.
- Jakim tam twoim? - Rosario lekceważy delikatna aluzję
- Wstawaj! - Giuseppe kopie czarnym lakierkiem swojego przyjaciela
- Teraz będziesz leżał na
tym. – Rosario wskazuje łóżko najbliżej balkonu i leżąc dalej, włącza telewizor
- Słuchaj, ja tutaj
wcześniej spałem, ja to łóżko przepociłem...
- Doobra, już dobraa... –
Rosario przenosi się na drugie łóżko a jego przyjaciel ląduje na swoim
Leżą teraz wyciągnięci każdy
na swoim legowisku. Każdy w kelnerskim uniformie. Wyglądają jak dwa pingwiny.
- Jak się podzielimy kartami
magnetycznymi? – pyta Giuseppe podpierając głowę
- Jeśli byłoby to możliwe –
mówię również wyciągnięta na swoim łóżku z rękoma pod głową – to wychodziłabym
na miasto ok. godz.13.00 i wracałabym późnym wieczorem, tak koło 24.00 lub
01.00.
- Mi to pasuje, a tobie
Rosario? Rosario...?
Oboje zerkamy w stronę
środkowego łóżka. Rosario śpi w najlepsze. Giuseppe podchodzi do niego i zatyka
mu nos palcami.
- Hyyy...!!! –
otwiera oczy łapiąc chciwie powietrze – Co jest, idioto?!
- Idź się myć wielbłądzie, bo capisz! - i znów przyjacielski kopniak
- Miał dziś ciężki dzień. - usprawiedliwiam kolegę
- A kto nie miał?
- Na którą jutro masz do
pracy? – pyta Rosario podnosząc się z łóżka
- Na 13.00, a ty?
- Na 10.00.
- Czyli jutro będę sam z
Martą, bo ona też wychodzi o godz.13.00. – Giuseppe uśmiecha się od ucha do
ucha
- Nawet o tym nie myśl. –
Rosario ostrzegawczo wskazuje na niego palcem – Ona od ciebie nic nie zechce,
bo ma chłopaka w Polsce. – słowo „chłopaka” Rosario wymawia z lekkim sarkazmem
– A jak będziesz coś próbował, na pewno zgłosi to policji. Nie żartuję. Wiem to
z autopsji. – ostatnie zdanie mówi już
raczej do siebie i znika w łazience
Nazajutrz rano budzi mnie
czyjś dotyk na policzku. Otwieram oczy i widzę nad sobą uśmiechnietą twarz
Giuseppe.
- Buon giorno. - mówi dalej gladząc wierzchem dloni mój policzek
- Buon giorno. - odpowiadam strącając jego dłoń
- Rosario już w pracy? Która godzinaaa...? - ziewam
- Jest 11.00.
Rosario już poszedł,ale mówił, że ty bardzo lubisz mleko i cornetti więc ci je
przyniosłem. – wskazuje na moją szafkę nocną
Rzeczywiście, na nakastliku
tuż obok mego łóżka stoi mleko w kartonie i zawinięte w papierowe serwetki,
świeże rogaliki.
- Nie trzeba było... - jestem zdziwiona i lekko zażenowana
- To dla mnie sama przyjemność. – Giuseppe
kładzie rękę na piersi w swym wyuczonym, kelnerskim geście – Naprawdę masz chłopaka?
– wypala nagle
- Naprawdę.
Tak przynajmniej mi się wydaje...
- Ale w Polsce? - znów kładzie mi rękę na policzku
- To nie ma znaczenia. - ponownie strącam jego dłoń - Jestem zajęta i już.
- Szczęściarz. - Giuseppe wstaje i poprawia kamizelkę
Dopiero teraz zauważam, że
jest już ubrany i w pełni przygotowany do pracy
- Ty już do pracy? – pytam
siadając na łóżku
- Niezupełnie. Muszę jeszcze
załatwić parę rzeczy na mieście, dlatego wychodzę wcześniej. Pamiętaj żeby
zjeść śniadanie. – poprawia sobie krawat, wskazując głową na nakastlik –
Inaczej złamiesz mi serce... – I znów ten wyuczony gest
W hostelu z Rosariem i Giuseppem spędzam mniej więcej tydzień.
Każdego dnia gdy sie
budziłam, znajdowałam na nocnej szafce świeże cornetti i mleko w kartonie.
Każdego dnia gdy moi współlokatorzy wychodzili do pracy, ja swobodnie
korzystałam z łazienki i mniej więcej o 13.00 wychodziłam na rynek.
„Mimowałam” zarówno popołudniami
jak i wieczorami. Nie byłam w tym na pewno najlepsza w porównaniu do doskonale umalowanych,
dopracowanych w każdym calu mimów, którzy nie zdradzali się nawet mrugnięciem
oka. Nie byłam chyba jednak taka najgorsza, w porównaniu do człowieka przebranego
za sarkofag faraona, który na zmianę ze swoim kolegą wciskał się w materiał
uszyty na kształt sarkofagu, nakładał maskę i stał nieruchomo, a gdy ktoś mu
coś wrzucił po prostu nisko się kłaniał. Za każdym razem robił dokładnie to
samo.
Moja taktyka, (być może nie
zbyt ambitna) polegała przede wszystkim na szczerości. Dzięki kartkom z wyznaniem
na co potrzebuję pieniędze, wzbudzałam ludzką ciekawość i zainteresowanie.
Przyciągałam uwagę. To jednak nie wystarczyło by odpowiednio zarobić. W związku
z tym, nauczyłam się „flirtować z tłumem”. Sęk w tym żeby trzymać wokół siebie
chociaż małą garstkę ludzi, wtedy chcąc nie chcąc, monety sypią się do płóciennego
woreczka. Aby to uzyskać od czasu do czasu mrugałam do przechodnia, wysyłałam
całusa mężczyznie gdy jego kobieta nie patrzyła, machałam dziecku, zabierałam
komuś kapelusz z głowy lub parodiowałam czyjeś ruchy, (to już w ostateczności).
Najczęściej jednak stałam nieruchomo i dopiero gdy ktoś wrzucił mi pieniądz
zaczynała się zabawa; kłaniałam się dzwoniąc dzwonkiem i robiąc powszechny
hałas zwracałam przy okazji uwagę innych. Podawałam dłoń darczyńcy i często
udawałam, że już nie puszczę, (dzięki temu nie raz udawało mi się uzyskać
ponowny wrzut do woreczka i dopiero wtedy puszczałam dłoń). Całowałam w czółko
dzieci i mężczyzn (zwłaszcza łysych ku uciesze gawiedzi) a czasem również
kobiet. Zabierałam wrzucającemu lub jego kompanom okulary przeciwsłoneczne i
zakładałam na siebie wzbudzając tym śmiech (i znów, osoba która chciała
odzyskać fant, często wrzucała mi ponownie jakąś monetę). Czasem przytulałam
się do kogoś i udawałam, że nie puszczę (zauważyłam, że numer z nie puszczaniem
lubi większość ludzi, zwłasza obserwujących zajście z boku, a to przecież oni są
potencjalnymi, następnymi darczyńcami). Niekiedy nawet schodziłam ze skrzynki,
wręczałam dzwonek darczyńcy i gestami dawałam do zrozumienia, że to on sam musi
zająć moje miejsce i ładnie ukłonić się dzwoniąc dzwonkiem (ten numer lubiły
zwłaszcza dzieci, choć niektóre bardzo się wstydziły).
(Jedyne zdjęcie jakie posiadam z podróży, to zdjęcie zrobione
przez Japończyków na Campo di Fiori i wrzucone do woreczka
zamiast pieniędzy. Pomyślałam wtedy, że skąpi Azjaci zrobią wszystko
byleby nie wydać kasy ale po latach byłam im wdzięczna za tę pamiątkę.)
Któregoś dnia idąc jak zwykle
na Piazza Navona przez krótką uliczkę, woła mnie wróżbita, który siedzi zawsze
w tym samym miejscu ze swoim karcianym stolikiem. Podchodzę do niego...
- Powróżyć ci? - pyta niski mężczyzna z dziwnym sygnetem na małym palcu
- Nie, dziękuję.
- Usiądź. - Wskazuje krzesło dla klienta obok siebie
Mimowolnie robię co każe. Jest w jego
twarzy coś... Niesamowitego. Absolutnie
daleko mu do menela-wróżbity czy cyganek.
- Często widuję cię jak tędy przechodzisz. - mówi obserwując mnie uważnie
- Ja także widuję pana gdy tędy przechodzę.
Mężczyzna uśmiecha się.
- Wróżby to moja pasja. Dlatego tu jestem.
- Wróży pan z kart?
- I z kart i z dłoni. Jestem chiromantą.
- I jak panu idzie interes, jeśli wolno spytać? Są chętni?
- Sąą... – kiwa wolno głową
– Ale ja nie robię tego dla pieniędzy. Naprawdę nie muszę. Teraz twoja kolej. –
dodaje – Czym się zajmujesz?
- Jestem mimem na piazza
Navona. Stoję przy fontannie „Czterech Rzek” w stroju mnicha, i robię to
głównie z powodów finansowych.
Tym razem śmiejemy się
oboje.
- I jak idzie interes? - pyta bawiąc się swoim sygnetem
- Nieźle. Choć czułabym się
lepiej, gdybym miała jakiś kostur. Wie pan, taki długi kij którym podpierają
się sędziwi mnisi, ale nie mogę narzekać.
- Zapewne byłoby lepiej.. –
mówi tajemniczo, tasując karty – Może jednak pozwolisz żebym ci powrożył?
- Nie trzeba, dziękuję.
- Pokaż mi swoją dłoń... –
namawia – Powróżę ci za darmo, w imię solidarności artystów ulicznych.
Nie mogę pozbyć się
wrażenia, że taksując mnie skrupulatnie swoim przenikliwym, wiercącym wzrokiem,
próbuje odgadnąć moją osobowość. Powoli podaję mu dłoń...
- Hmm... – mówi zarysowując
palcem linie głowy, serca i życia – Hmm... Zdaje się, że widzę twój kij...
- Co?
- Wiem gdzie możesz znaleźć
swój kostur... Widzę go jak na dłoni...
- Gdzie? - pytam zupełnie zbita z tropu zaglądając w swoją dłoń
- Musisz się cofnąć do końca uliczki,
skręcić w lewo i wejść do pierwszej wielkiej bramy. Będziesz wtedy na tyłach
chińskiej restauracji, która ma wejście tuż obok tej właśnie bramy. Swój kostur
znajdziesz wetknięty w prawy... Nie! W lewy róg za rurami kanalizacyjnymi.
- Pan sobie ze mnie żartuje.
- Absolutnie nie. Idź sama i sprawdź. - prowokuje
A co mi tam? Najwyżej w bramie czeka kilku umówionych drabów, zarzucą mi worek na głowę i obudzę sie gdzieś w krzakach bez nerki. Ale przecież mam dwie... Idę we
wskazanym kierunku. Ostrożnie wchodzę na opisane podwórze, rozglądam się i faktycznie
między rurami stoi oparty o mur długi kij. Wyciągam go i zauważam, że jest
zaskakująco podobny do kija zdobytego w czasie mojej pierwszej wizyty w Rzymie.
Magiczny kij... Jak on się tu znalazł?
Wracam do wróżbity, który na
mój widok, (a raczej na widok kostura) uśmiecha się tryumfująco.
- Skąd pan o nim wiedział?
- Jestem wróżbitą.
- Ja pytam poważnie.
- Poważnie to właściciel tej
chińskiej restauracji jest moim przyjacielem więc na jego podwórzu trzymam
swoje rzeczy, między innymi stolik i krzesła. Ten dziwny kij za rurami już
dawno rzucił mi się w oczy.
- Ale skąd on się tam
znalazł? – nadal nie mogę uwierzyć, że sprawa z kosturem rozwiązała się ot, tak
Wróżbita rozkłada tylko ręce
i spogląda w niebo.
Od tej pory „mimowałam” już
nie tylko z dzwonkiem ale i kosturem, który okazał się być niezwykle pomocny.
Nie tylko dawał mi oparcie gdy byłam już zmęczona staniem, ale i wzbudzał
respekt. Stawałam się bardziej widoczna a przy okazji służył obronie bo ludzie
różnie reagowali na mój sposób zarabiania. Jedni pytali co i gdzie studiuję,
inni mówili, że trzymają za mnie kciuki, niektórzy podstawiali mi pod nos lody,
granitę, soki, piwo... A inni krzyczeli żebym się wzięła do roboty. Byli też i
tacy, którzy szturchali mnie próbując zrzucić ze skrzynki i tu właśnie także
przydawał się kostur. Gdyby udało im się mnie zepchnąć, to z powodu długiej
szaty okalającej skrzynkę na której stałam, upadłabym jak długa na twarz.
Kostur zdecydowanie dodawał mi pewności siebie i otuchy.
Od tego momentu zaczęłam
również poznawać różnych, ciekawych ludzi, nieodzownych elementów piazza Navona
i okalających plac uliczek. Do tych ludzi należeli nie tylko wróżbita, ale i
śniady połykacz mieczy, z lekka wychudzony o pociągłej twarzy sprzedawca obrazów,
oraz starszy karabinier o siwej brodzie, który załatwiał mi skrzynki gdy moje
stare się rozwalały, pękały lub gdy je po prostu gdzieś zostawiałam, (jakoś tak
się przypadkiem składało, że w przeciwieństwie do mnie, jemu nikt nigdy w
żadnym lokalu nie odmawiał skrzynek).
Pewnego dnia Rosario oznajmia mi zwyczajnie:
- Pojutrze jadę do Neapolu.
- Dlaczego? - pytam zaskoczona
- Muszę jechać na parę tygodni do żony i dzieci.
- To ty masz żonę?! I dzieci?! - pytam jeszcze bardziej zaskoczona
- No tak. A co w tym dziwnego?
- To jak mogłeś włazić mi wtedy do łóżka?!
Ty chamie zbolały...
- Nigdy mi tego nie zapomnisz, co? - czochra moje włosy.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTrochę kazałaś czekać na kolejny odcinek, ale...
OdpowiedzUsuńWarto było!
Tak myślisz? To się cieszę. :) Mam teraz małe życiowe urwanie głowy. :)
UsuńTak właśnie myślę.
UsuńNie wiem jak inni, ale ja i tak poczekam.
Jak na studentkę humanistycznego kierunku robisz dużo kardynalnych błędów (piszemy na razie, horyzont, stamtąd - te słowa przewijają się wielokrotnie). A tak poza tym, to kiedy odbyłaś tę podróż?
OdpowiedzUsuńOrtografia to wiedza elementarna, którą wynosi się (a przynajmniej powinno) już z podstawówki. Kiedyś nie popełniałabym tylu błędów ale niestety "kto z kim przystaje, takim się staje" i tak przez duży kontakt ze społecznością internetową, która ciągle na coś "paczy", otoczona ludźmi którzy "wyłanczają", kupują sobie nowy "perfum" i "poszłem, wyszłem" itd... niestety sama głupieję. Wiem, że w sumie marna to wymówka i że komuś wrażliwemu na piękno języka polskiego przeszkadza czytanie tekstu z błędami za co bardzo przepraszam. Dziękuję za upomnienie, systematycznie jak coś wyłapuję to staram się poprawiać ale wiele rzeczy po prostu już nie zauważam. Łapię się czasem na tym, że czytając ten sam tekst dwa razy dopiero za trzecim zauważam jakiś błąd. Zerakając na tekst po raz czawarty wyłapuję kolejny i dziwię się jak on mógł mi umknąć. Jednak pewne błędy się powtarzają jak zauważyłeś i na to nie mam usprawiedliwienia. Papka z mózgu. Mam jednak nadzieję, że uda Ci się czerpać jakąś przyjemność z czytania moich wspomnień. To wydarzenia z 2004roku, kiedy miałam 19 lat. :)
UsuńSprawa nie jest w sumie taka prosta. Osobiście staram się pisać bez błędów, lecz nie zawsze się to udaje. Nie chodzi nawet o te „pacze”, które jakoś strasznie kują mnie w oczy (choć zdarza mnie się ich użyć – na przekór). Przygodę z internetem zaczynałem w czasach pierwszych modemów. Wtedy to, np. używanie polskich znaków było wręcz uciążliwe. Nie wszystkie programy pocztowe je czytały, występowały niekiedy błędy w przeglądarkach... Otrzymanie wiadomości zaczynającej się od „cze#%” momentalnie wróżyło problemy z odszyfrowaniem reszty. Niemniej z czasem przestawiłem się na polską pisownię i ponownie zacząłem o nią dbać.
UsuńNa swoim blogu dokładam wszelkich starań, by był on poprawny. Piszę teksty w programie, który wyłapuje błędy. Każdy czytam dwa razy (przed publikacją i po), korygując, to czego sztuczna inteligencja nie zauważyła. Mimo tego jednak, coś od czasu do czasu się wkrada. Jedynym rozwiązaniem jest w tym momencie spojrzenie osoby postronnej. Tak robią choćby wszystkie szanujące się redakcje. Tak staram się robić i ja, z chęcią przyjmując informacje o literówkach, składni, interpunkcji itd.
Nie jest łatwo a globalna wioska na pewno nam w tym nie pomaga...
Jak już wcześniej pozwoliłam sobie skomentować: nawet najciekawsza historia traci na swojej wartości, kiedy od czasu do czasu pojawiają się takie chochliki. Trudno ich nie zauważyć (bo nie są to niestety błahe literówki). Zresztą wyrazy te powtarzają się w wielu odsłonach, a więc wszystko wskazuje na to, że jesteś przekonana o ich poprawności: ) Popieram zdanie Raphaël'a - najlepiej, żeby przed publikacją Twoje teksty czytał ktoś, kto nie ma problemu z polską ortografią.
UsuńCo do samej historii, to faktycznie jest ona niesamowita i z pewną rezerwą podchodzę do niektórych wydarzeń jakie miały miejsce. Czyta to się jednak z niemalejącym zainteresowaniem i również czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam.
Co do przekonania o poprawności pewnych błędów to... pewnie masz rację. Opowiem Ci pewną sytuację - Dokładnie w tamtych czasach w których wydarzyła się historia którą opisuję byłam barmanką w pewnym krakowskim pubie. No dobra, w pubie "Tower" na grodzkiej jak już i tak się zwierzam. W tajniki pracy przez pierwsze dwa dni wprowadzała mnie druga barmanka. Bardzo fajna dziewczyna, studentka piątego roku polonistyki (ona wtedy pisała magisterkę z polonistyki a ja na pierwszym roku kulturoznastwa wkraczałam właśnie w świat łaciny i starogreki). Zasady były takie, że codziennie musiałyśmy w zeszycie pisać każdy produkt jaki mamy w sprzedaży i potem robić kreski przy tym produkcie gdy się go sprzedało np. Żywiec IIIIIII
Usuńwarka IIIIIIIIII
wyborowa II itd...
wśród tych produktów na samym końcu była także kawa i herbata. Któregoś razu szef zauważył, że mam napisane w zeszycie "herbata" i zaczął mnie wyśmiewać, że nie znam ortografii. Pokazał tej drugiej barmance i ta śmiejąc się również, upomniała mnie po przyjacielsku, że przecież pisze się "cherbata". I faktycznie ona w swoim zeszycie miała właśnie "cherbatę". Spaliłam się ze wstydu, że nie potrafię poprawnie napisać tak prostego słowa, które widzi się na co dzień w sklepowych półkach a nawet ma się w domu opakowania "cherbaty". Śmiechu było z głupiej Marty co niemiara. Zapamiętałam tę przykrą lekcję i od tej pory pisałam już "poprawnie". W przyszłości kilka razy płonęłam ze wstydu nad tą "cherbatą" gdy ktoś mi to wypominał i okazywało się, że ja, głupia, miałam wtedy rację. I wyda Ci się to dziwne, ale jeśli chodzi o ten wyraz od tamtej pory zawsze mam z nim problem. Nigdy nie wiem... "cherbata" czy "herbata"? A przecież wcześniej wiedziałam i bez zastanowienia zawsze pisałam "herbata". :)
Przypomniała mi się jeszcze jedna dziewczyna z którą miałam okazję pracować w irlandzkiej fabryce. To córka polonistki, która sama również ukończyła polonistykę i miała to szczęście, że przed wyjazdem za chlebem do obcego kraju popracowała trochę w swoim zawodzie i nauczała języka polskiego gimnazjalistów. Każdy u nas w fabryce wiedział kim była. To był ten czas kiedy ja właśnie skończyłam opisywać swoją autostopową historię i skupiona na treści wiedząc, że zapewne jest w niej wiele błędów do poprawki poprosiłam ją o przeczytanie całości i poprawienie tego co wyłapie.Ona jednak odpowiedziała, że nie podejmuje się takiego zadania, że to nie do niej z taką prośbą. Pomyślałam wtedy - jak nie do niej - polonistki wychowanej w domu polonistycznym, to do kogo? Później, słysząc jak mówi "chłopacy", "wyłanczać", jak tłumaczy Irlandczykom, że polski jest łatwy bo mamy tylko trzy czasy i NIC poza tym... zrozumiałam dlaczego dziewczyna nie czuła się na siłach sprawdzić mi książkę. Co jednak z tego, skoro większość ludzi w tej fabryce wiedząc o jej wykształecniu i doświadczeniu polonistycznym powtarzało za nią błędy językowe.
UsuńRównież zgadzam się, że teksty przed publikacją powinien czytać ktoś postronny jak pisze Raphael. W ogóle najlepiej gdyby to była jak sam zauważyłeś osoba znająca się na polskiej ortografii. Gdzie tu jednak taką znaleźć? Ludzie ogólnie mało czytają. Ciężko ich zmusić do przeczytania ciekawej, znanej książki a co dopiero czyichś nieznanych wypocin. Nawet mój własny chłopak nie przeczytał mojej książki, bo opowiadałam mu urywkami różne fragmenty z tej podróży i on uznał, że skoro już to wszystko słyszał to nie będzie czytał (a nie jest to człowiek który by się bał książek i od nich stronił)...
Pewna kobieta pracująca w księgarni z którą rozmawiałam od słowa do słowa dowiedziała się, że napisałam książkę. Poprosiła żebym przyniosła, ona przeczyta, ma znajomości w różnych wydawnictwach, może coś ruszy... Zaczęła czytać, spotkała się ze mną i pełna entuzjamzmu mowi, że książka niesamowita, że nawet do kibla ją ze sobą zabierała, bo tak ją wciągnęła. Tylko błędy trzeba poprawić, bo jak ona zacznie pokazywać tę książkę w wydawnictwach to wszystko musi być na tip top. Ani jednego błędu. To oczywiście muszę zrobić sama bo ona nie będzie za nikogo odwalać roboty. Cała szczęśliwa, że otwiera się przede mną jakaś szansa zaczęłam czytać własną powieść po raz któryś aby wyłapać błędy. Sporo ich poprawiłam wtedy. Zadowolona zanoszę jej poprawioną wersję, jednak jak się okazało trochę błędów przepuściłam. Kobieta uznała najwidoczniej, że nie podchodzę do sprawy poważnie, wytłumaczyła mi, że wydawnictwa nie zajmują się poprawianiem błędów, bo starają się zaoszczędzić (a ja myślałam, że wydawnictwo doszlifowuje gramatycznie i ortograficznie powieść którą ma wydać, tak jak pisał Raphael) i w sumie stanęło na zachwycaniu się książką i nic poza tym.
Gdy w rozmowie z kimś opowiem o jakiejś jednej przygodzie z mojej podróży, ta osoba jest zdziwiona i często zachwycona. Często słyszę; "powinnaś to opisać". Wtedy mówię: "już opisałam" i dalej rzadko już słyszę; "to koniecznie daj mi przeczytać!". A gdy ktoś to powie, to mówi to chyba z grzeczności, bo jak dochodzi do przekazania materiału to nie czyta. I potem przy spotkaniu jest: "I jak tam? Przeczytałaś/eś?", "A wiesz... jeszcze nie zaczęłam..."
UsuńNie będę więc ludziom kazać czytać i prosić o poprawianie błędów, bo raz, że mało osób wokół mnie czyta w ogóle, a dwa, że sami są z ortografią na bakier. Aktualnie teraz otaczają mnie ludzie, którzy np. mylą słowo "przynajmniej" z "bynajmniej". I to są wspaniali ludzie z dobrymi sercami i bardzo ich lubię.. co nie zmienia faktu, że oni mi raczej z ortografią nie pomogą.
Dlatego marzenia o wydaniu książki spakowałam do paczki i wysłałam do Singapuru. Tam może ktoś to odbierze i sam zacznie marzyć o wydaniu swojej powieści. Tymczasem żeby moja praca jednak nie poszła na marne i ze zwykłej chęci podzielenia się przeżyciami, które nie są moim zdaniem często spotykane (bo blogów i ksiązek podróżniczych jest wiele ale łatwo jest podróżować mając w kieszeni kartę do bankomatu. Gorzej gdy trzeba nie tylko starać się wydawać jak najmniej kasy ale i jeszcze zarobić na konkretny cel. Gdy się jedzie samemu i to zupełnie w ciemno). Pomyślałam, warto się z tym podzielić choćby dla siebie samej aby zrzucić z siebie brzemię tej historii. Mimo to, nie zamierzam nikogo zmuszać do czytania, wpychać na siłę wydruk książki lub pendriva z zapisem. Postanowiłam w częściach publikować na blogu i jak ktoś chce to niech czyta jak nie, to nie. Ale i tak ludzie nie są zbytnio zainteresowani. Gdy ktoś zafascynowany moją opowiastką przy piwie mówi "powinnaś to opisać", ja odpowiadam "już opisałam. Upubliczniam na blogu". Dalej już raczej nikt nie pyta o adres bloga:).
I się rozpisałam okropnie a chciałam jeszcze zapytać Cię Sigurlinie dlaczego podchodzisz do pewnych wydarzeń mojej powieści z pewną rezerwą?
UsuńLudzie przestali być po prostu bezinteresowni. Jeśli nie widzą w pomaganiu komuś, choć drobnej korzyści dla siebie - nici z altruizmu.
UsuńOsób, które jak Ty próbują wydać swoją pierwszą książkę jest multum. Nie możesz się więc zrażać drobnymi porażkami. Twoja historia faktycznie wciąga, ale tekst jest niedopracowany, a
to dla odmiany zniechęca do niej potencjalnych wydawców. Zdaje sobie sprawę, że nawet ludzie wykształceni popełniają błędy, ale to nie jest żadne wytłumaczenie. Tekst musi być perfekcyjny - nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. (Na marginesie dodam,
że w moim odczuciu, Twój styl rozkręca się z czasem, pierwsze rozdziały są trochę słabsze).
Kiedyś (chyba Pawlikowska) opowiadała o swojej karierze i udzielała rad dla początkujących "pisarzy". Sama miała duże problemy z wydaniem pierwszej książki i z perspektywy czasu
stwierdziła, że jeśli "wyrzucają Cię drzwiami - wchodź oknem". Nie każdy ma taką osobowość i siłę przebicia, ale prawdopodobnie decydujący tu jest stopnień determinacji.
Nie tłumacz swoich słabości - słabościami innych, tym bardziej, że Twoje aspiracje są chyba większe od ich. A co do mało pomocnego chłopaka - jeśli to nie Cyryl - to ja wcale mu się nie dziwię, że nie garnie się specjalnie do lektury: )
I na koniec ostatni wątek - mojego sceptycyzmu. To chyba naturalne, że w trakcie tworzenia autor ubarwia pewne zdarzenia i fakty? Musi przecież pamiętać o czytelnikach, którzy z reguły nie lubią się nudzić. Od Twojej podróży minęło już jakieś 9 lat? (nie wiem kiedy spisałaś historię, ale nie wspominałaś, że przygotowywałaś dziennik na bieżąco). Po czasie pewne wspomnienia się zacierają, o innych celowo zapominamy, a jeszcze inne, z perspektywy czasu, nabierają nowego kształtu. Hitchcock miał kiedyś powiedzieć, że: "Film to życie, z którego wymazano plamy nudy". Twoja podróż sprawia wrażenie filmu, z którego wymazałaś nie tylko nudę, ale też ciężkie przeżycia. A jeśli faktycznie ze wszystkich tych opresji wychodziłaś cało - to jesteś cholerną szczęściarą. To Twoja opowieść, widziana z Twojej perspektywy i Ty w niej rządzisz. Dla mnie zresztą nie ma większego znaczenia w jakim stopniu jest prawdziwa.
Wysłyłałam książkę do wszystkich możliwych wydawnictw, co trochę mnie kosztowało kasy, bo prawie każdy rząda książki w druku. Dalej paczka z Irlandii itd... Wydawnictwa nie odpowiadały w ogóle albo negatywnie nie tłumacząc swojej decyzji. Na początku myślałam, że pewnie wśród stosów książek pisarzy którzy chcą się przebić, moja nawet nie została przeczytana, bo przecież każdy kto by ją przeczytał powiedziałby na te przygody: "WOW!" Potem jednak zaczęłam rozumieć, że to są moje przygody więc ja mam do nich inny, bardziej osobisty stosunek a dla kogoś ta historia może być nudna na tyle, że nie warto w nią inwestować grosza ani czasu. I zwyczajnie dotarło do mnie, że pewnie gdyby była dobra, to by się obroniła. I że trzeba się pogodzić, że to dziecko które się z trudem tworzyło i ma się do niego wyjątkowy stosunek jest zwyczajnie kiepskie.
UsuńCo do chłopaka o którym wspomniałam w poprzednim komentarzu, to tak, miałam na myśli Cyryla właśnie. :)
Natomiast co do wątku o sceptyzyźmie - Od tego czasu minęło sporo lat ale ja zabrałam się za pisanie tej książki zaraz po powrocie. Na świeżo. Oczywiście nie jestem wstanie przytoczyć toczka w toczkę dialogów, ale ich sens i pojedyncze zdania zapamiętałam. Nie będę też za każdym razem opisywać jak np. robię siku albo myję zęby,po co zanudzać czytelnika ale wyłączając takie banalne, prozaiczne czynności to raczej nic nie pominęłam. Nic też nie ubarwiałam bo po co, skoro wydarzyło mi się tyle ciekawych (jak na moje oko, rzeczy). Ja własnie myślałam, że dla kogoś z boku to i tak jest nudne. Mogłabym np. skreślić wątek z Cyrylem i napisać, że w słonecznej Italii poznałam miłość a całą książkę zakończyć wspaniałym, włoskim ślubem. To by się bardziej sprzedało. Coś w stylu "rzymskie wakacje" z Hepburn.Albo "pod słońcem Toskani". Jednak to nie prawda. Bałam się też, że ubarwiając, dodając jakąś jedną rzecz cała reszta, która jest prawdziwa straci na wartości.
Z podróży wyszłam cało choć koledzy na studiach przed wyjazdem zakładali się, że w ogóle nie wrócę. To ogromne szczęście, masz rację, ale też dowód na to, że ludzie nie są tacy do szpiku kości źli jak się każdemu wydaje i jak się powszechnie każdego straszy.
Co do ludzi wykształconych którzy popełniają błędy. Nie chciałam się porównywać na zasadzie - "patrz, ona popełnia błąd a jest wykształcona a Ty się mnie czepiasz..", tylko pokazać tymi przykładami, że inni czerpią z takich ludzi przykład. Osłuchują się. Naśladują. Ja nie należałam nigdy do osób mocno wierzących w siebie. Skoro ktoś mi mówi, śmieje się ze mnie, że mówi się inaczej niż do tej pory mówiłam, to przyjmuję od razu, że pewnie ma racje, kulę się w sobie i staram się poprawić. To chore. Głupie. Wiem. Ale tak mam. Dość juz jednak usprawiedliwień. Błąd jest błędem i postaram się je poprawiać (dziękuję za cynk o wszelkich błędach). Niestety nie czuję się na siłach aby lepiej doszlifować, dopracować ten tekst co oznacza, że może zawód pisarza nie jest dla mnie. Jednak przygodami chcę sie podzielić... I w koło Macieja. :)
„Rzymskie wakacje” były pierwszym skojarzeniem jakie nasunęło mi się na myśl podczas czytania jednego z rozdziałów.
UsuńMyślę, że w prawdziwości tkwi największa zaleta, ale jednocześnie problem Twojej historii. Nie potrafisz się zdystansować do osoby głównej bohaterki – bo w końcu jesteś nią sama. Wielokrotnie, w czasie czytania tekstu, dało się wyczuć, że zależy Ci na tym, aby nikt nie pomyślał o Tobie, a zwłaszcza o Twoim zachowaniu, nic złego. Po tym jak napisałaś, że nigdy nie należałaś do grona osób mocno wierzących w siebie, utwierdzam się w przekonaniu, iż to odczucie nie było bezpodstawne. Być może właśnie stąd bierze się mój sceptycyzm co do prawdziwości niektórych z opisywanych przez Ciebie wątków.
Nie uważam też, że konkretna treść determinuje sukces. Ludzie czytają raczej to, co podtykają im pod nos inni (szczególnie media). Wiadomo, że seks i przemoc będą zawsze budzić emocje, ale bez odpowiedniej reklamy nawet one powszednieją. Z wydawnictwami jest prawdopodobnie tak samo jak z pracodawcami. Zasypywani kolejnymi książkami, muszą dostać naprawdę coś wyjątkowego by się tym zainteresować. Jeśli mam być szczera, po zobaczeniu pierwszego błędu w Twojej historii, przerwałam lekturę (ostatecznie do niej wróciłam i przeczytałam wszystko w ciągu jednego wieczoru, ale na moim biurku nie zalegała sterta innych opowieści, początkujących autorów). Być może u nich zadziałał podobny mechanizm, a może zabrakło Ci tym razem po prostu zwykłego szczęścia.
Skoro już zdecydowałaś się publikować swoją opowieść na blogu, doradziłabym Ci jednak zmienić odrobinę formę, a mówiąc konkretniej - skrócić rozdziały. Czytelnicy blogów to trochę inna społeczność niż ludzie biorący do ręki książkę. Większość z nich spodziewa się raczej krótkich teksów i wielu multimedialnych odnośników. Trudno ich za to winić, bo taka jest specyfika medium, którym się posługują. Ja trafiłam tu z onetu, ale Twoja subtelna reklama mimo wszystko nie spowodowała chyba zwiększonego zainteresowania? Nie ulega wątpliwości, że masz wspaniałą bazę do stworzenia czegoś wyjątkowego, ale trzeba w to włożyć jeszcze dużo pracy.
Starałam się odtworzyć rzeczywistość jak najdokładniej jednak jak pisałam wcześniej, to moje "dziecko" i faktycznie masz rację, że pewnie nie potrafię się do tej historii zdystansować i to jest spory problem. Nic na to jednak nie poradzę. Nie jestem w stanie spojrzeć na siebie oczami trzeciej osoby, chociaż w późniejszych rozdziałach książki staram się to robić (rozmowy samej ze sobą niczym jakiejś wariatki).
UsuńDzięki za radę co do długości rozdziałów. Postaram się to w miarę możliwości zmieniać. Nie chcę jednak ładować części w której zupełnie nic się nie dzieje.
To, że mój komentarz na onecie był/stał się reklamą i jak ważną rolę odgrywa reklama zrozumiałam dopiero po napisaniu tego komentarza. Napisałam go aby zwyczajnie, po dziecięcemu wylać swój żal, bo nadal mam żal co do organizatorów konkursu. Nie wierzyłam od początku w wygraną, ale udział nic nie kosztował, to co mi tam... Rozumiem, że nie przeszłam drugiego etapu, ale 0 punktów? Naprawdę zasługuję na 0? No, choćby sama sobie wysłałabym jednego smsa gdybym wiedziała, że teraz jest ten moment i na jaki numer. Przynajmniej miałabym 1 punkt. Nie przeszłabym, a jakże, ale kurdę... 0punktów!?
Pod koniec tamtego dnia, dnia w którym napisałam ten komentarz miałam 179 wejść na mój blog. To pewnie nic, pestka dla wielu blogerów. Dla takiej Kasi Tusk to pewnie nawet nie jedna dziesiąta jej wejść, ale ja przeciętnie dziennie mam 3 wejścia na stronę. Dla mnie to różnica.
To mi też dało do myślenia, że może częściej powinnam pisać o moim blogu gdzie się da. Z drugiej strony nie lubię się narzucać i tu powstaje konflikt... :/
UsuńTo zależy co chcesz w ten sposób osiągnąć, ale raczej nie masz co liczyć, że ktoś trafi na Twojego bloga sam, przypadkowo. Zresztą sama przywoływana przez Ciebie Kasia Tusk ma regularne wsparcie – przedruki jej idiotycznych wpisów pojawiają się na Onecie do porzygania (swoją drogą zawsze się zastanawiam kto za tym stoi: )
UsuńJakość Onetu też w ostatnich latach, moim skromnym zdaniem, sięgnęła dna. Czasem zaglądam na blogi, które są przez nich polecane na pierwszej stronie i jeszcze nigdy nie trafiłam na nic wartościowego. Królują zdrady, romanse, żywcem wyjęte z seriali typu „Sex w wielkim mieście” itp.. Na dodatek pisane bez polotu i według klasycznego wzoru. Ewentualnie po raz setny można przeczytać o chamstwie naszego społeczeństwa (że ktoś ustąpił, albo i nie - miejsca w autobusie, został źle potraktowany w urzędzie i inne tego typu bzdurki. Ale to co dziś jest trendy i dlaczego tak się dzieje, to temat na zupełnie inną dyskusję.
A na koniec proszę o częstsze dodawanie wpisów, co tu dużo mówić jestem bardzo ciekawa co było dalej: )
Sugurlin, mnie się zdaje, czy zbyt wiele wymagasz. Blog, to blog, rzecz osobista. Rady to sobie można włożyć między bajki. Ten tu, jest specyficzny. On jest jak książka i dlatego odbiega od pewnych kanonów. Mnie się to podoba, bo ja czytać lubię. Nie wydaje mnie się, by w tym konkretnym przypadku sprawdziła się formuła przyjęta w blogosferze. Jest to specyficzne i niech takim zostanie. Chyba, że Marta postanowi inaczej...
UsuńP.S. Jedna z nominacji (nie wiem, czy śledzicie) na blog roku 2012 pisana jest przez panią z dysleksją. Nie pamiętam dokładnie, które miejsce zajęła. W czołówce była. Jak kogoś to interesuje, to odnaleźć mogę.
Nie wymagam, raczej dyskutuję, a to czy autorka pewne moje spostrzeżenia weźmie do serca czy całkowicie je zignoruje to już wyłącznie jej sprawa. Poza tym, nie wiem czy naszą korespondencje przeczytałeś uważnie - blog jest raczej skutkiem ubocznym - marzeniem jest jednak wydanie tej historii w formie książki.
UsuńWszystko co jest naszego autorstwa - jest osobiste, blog różni się tym od książki, że daje możliwość uczestnictwa czytelnikom - z czego najzwyczajniej w świecie korzystam. Jeśli ktoś chce pisać tylko i wyłącznie dla siebie - robi to do przysłowiowej "szuflady" .
Kochani! Dziękuję za wsparcie i wszelkie rady, które ZAWSZE biorę pod uwage nawet jeśli nie wszystkie wcielam w życie. Jest już następna część. Jeśli wyłapiecie gdzieś błąd, dajcie znać i wskażcie gdzie. Starałam się jak mogłam je wyeliminować ale może ja po prostu jestem ślepa? :)
UsuńCo do onetu, to tak Sigurlinie, niestety zgadzam się z Tobą. Jest coraz gorzej i boję się jak to jeszcze może nisko upaść, bo obawiam się, że wbrew temu co piszesz, dopiero może sięgnąć dna. Najbardziej jednak napawa mnie smutkiem, że widocznie jest popyt na taką formę, takie informacje, taki styl... skoro jest go coraz więcej. Czesto mam też wrażenie, że poszczególne artykuły tłumaczone są z angielskich portali i gazet w elektronicznym tłumaczu bez weryfikacji.
Raphael i co z tym blogiem dyslektyczki? Czy to dziewczyna, kóra w swoim blogu w informacjach napisała, że jest dyslektyczką? O czym jest jej blog? Jakie miejsce, wyróznienie zajęła?
http://www.blogroku.pl/2012/gala/katarzyna-czajka-blog-blogerow,5433784,film.html
UsuńDzięki Raphael! Rozumiem z tego bloga, (bo już zajrzałam), że dziewczyna przyznała siędo dysleksji już jak była wybrana, bo na blogu nigdzie nie widzę takiej informacji. Nie zauważam też u niej duzo błędów mimo wszystko. Może ja też mam dysleksję? Zawsze mi jednak tlumaczono, że nie ma czegoś takiego jak dysleksja, tylko lenistwo. To ja nie wiem.... Jest czy nie ma?
UsuńTrochę mi przeszkadza w tym blogu zbyt często jak na mój gust powtarzane słowo "zwierz". Wiem, wiem, że taka jest idea ale mnie to męczy trochę. :)
Ale w sumie całkiem przyjemnie się ją czyta jesli temat intersuje. Choć, ajk wspomniałam wcześniej... Troszkę mniej "zwierza" byłoby wskazane moim skromnym zdaniem. Ale to tylko moje zdanie a ona już ma wielu stałych czytelników, którzy pewnie właśnie za to ją kochają.
UsuńLaska wygląda jak damska wersja Hołdysa: )
Usuń:). No, trochę...
UsuńJa bym chętnie przeczytał. Zresztą... świadczy o tym chyba fakt, że czytam tutaj. Niekiedy jednak muszę wracać do poprzedniego rozdziału, bo po miesiącu zdarza mnie się zapomnieć, czego dotyczy ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuńA propos ortografii, wiem że należy pisać "zdarza mi się", a słowa "mnie", używam premedytacją.
Raphael dziękuję za ciepłe słowa i za cierpliwość. Jesteś chyba moim najwierniejszym czytelnikiem. :)
UsuńJa, podobnie jak Sigurlin, w pewnym momencie zacząłem wątpić w prawdziwość opisywanej historii, ale dzięki zdjęciu z Japończykiem widzę, że to jednak nie fikcja. :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, bo czyta się to inaczej, gdy wiadomo, że to wydarzyło się naprawdę.
P.S.
UsuńLudzie musieli mieć niezłe miny gdy się okazywało, że mnich to młoda, bardzo ładna dziewczyna, do tego cudzoziemka. :)
Eee... Gdybym miała zmyślać, to wymyśliłabym dużo lepszą i ciekawszą historię. A to, jest w pewnych momentach nawet nudne. :) Ale dziękuję i cieszę się, że Ci się podoba.
OdpowiedzUsuńMusisz mi pokazać palcem te nudne momenty, bo ja takich nie zauważyłem. :p
OdpowiedzUsuńA już tak całkiem serio, pisząc że historia wydaje się fikcyjna miałem na myśli te wszystkie zbiegi okoliczności (trafienie akurat na włoskiego tirowca w drodze do Włoch, czy spotkanie tak wielu Polaków i Włochów znających Polaków na swojej drodze).
Ale nigdy nie kwestionowałem prawdziwości twoich przygód, tylko podkreślam że są tak niesamowite aż trudno uwierzyć, że nie wyszły spod pióra jakiegoś pisarzy fantasy. :D
Włoski tirowiec w drodze do Włoch nie jest niczym dziwnym. Weź pod uwagę, że miałabym prawdziwego farta gdybym natrafiła na niego na początku swej podróży, jeszcze w Polsce. Tymczasem ja natrafiłam na niego w Niemczech. No i gładko nie poszło, bo nie dojechalismy razem do celu. :) Prawie każdy znany mi Włoch, zna jakiegoś Polaka. W latach 90tych Włochy były mocno oblegane przez Polaków, zwłaszcza kobiety, które łapały prace albo wakacyjne, albo dłuższe opiekując się starszymi ludźmi najczęściej. Ale także pracując w restauracjach, barach... Wiele z tych kobiet o czym wspomniałam w którymś rozdziale (zdaje się w tym jak autokarem z Ciachem pojechałam na Sycylię) wiele z tych kobiet jechało do Włoch głównie po to aby szukać męża. Niektóre jechały tylko do pracy a znalazły męża. W związku z tym prawie każdy znany mi Włoch ma w rodzinie, bądź znajomych jakąś Polkę. Zdania typu: "Jesteś Polką? Mój brat ma żonę Polkę!" wcale mnie nie dziwią. :)
UsuńDla kogoś takiego jak ja, co był tylko raz za granicą i to niecały dzień, może dziwić, że tylu Polaków mieszka we Włoszech. Ostatnimi laty kierunek emigracji to raczej Anglia i Irlandia, o tej drugiej możesz mi pewnie też parę ciekawych rzeczy opowiedzieć. :)
Usuń