wtorek, 26 czerwca 2012

ROZDZIAŁ IX (część druga)


            Wchodzimy do ciemnego mieszkania, żeby nikogo nie obudzić. Przechodzimy przez spore pomieszczenie, które jest przedpokojem i zapewne kuchnią zarazem, następnie skręcamy w prawo, w niewielki korytarzyk.  Po obu stronach a także na wprost znajdują się drzwi.
Sylwia otwiera te po prawej i wchodzi gestem ręki pokazując mi żebym poczekała na zewnątrz. Pół minuty później jakiś mężczyzna w slipkach lunatykując i obijając się o ściany, wychodzi z tegoż pokoju i zaspany, ciągnąc za sobą koc, idzie do tego na przeciwko. Za nim wychodzi Sylwia zapraszając mnie do pustego już pokoju. Zajmuję jedno z dwóch pojedynczych łóżek. Szeptem gadamy z Sylwią jeszcze przez chwilę, poczym zasypiamy jak dzieci.
Po raz pierwszy od dawna wysypiam się jak należy. Biorę prysznic (jak miło, z brodzika nie wylewa się woda) i jem z Sylwią i jej bratem śniadanie. Później dołącza do nas dwóch znajomych i jej chłopak. Wszyscy są bardzo mili i nikt nie zadaje pytań skąd się tu wzięłam i dlaczego u nich dziś spałam.
- Kurwa! Ktoś się do mnie w nocy przytula. Myślałem, że to moja z pracy wróciła a to Grzesiek! Co, Sylwia wyrzuciła cię z sypialni? Ha ha ha ha...!!! – śmieje się brat Sylwi
- Nie wyrzuciłam go, tylko poprosiłam żeby się przeniósł do was, żeby Marta miała gdzie spać.
No tak, teraz mi głupio, że ktoś przeze mnie musiał rezygnować ze swego łóżka...
- Naprawdę nie trzeba było. Mogłam się przespać na podłodze przecież...
- Daj spokój! Przecież to żaden problem. A co, - zwraca się w stronę brata – żonka jeszcze nie wróciła?
- Wróciła ale strasznie późno.
- A gdzie pracuje? - pytam zaciekawiona
- Myje naczynia w restauracji tutaj niedaleko. Robi po dwanaście godzin dziennie, czasem więcej.
- Zarabia chociaż dobrze?
- Lepiej niż jak pracowała na budowie.
- Pracowała na budowie? - dziwię się
- Taak... Jako pomocnica. Niby mniej godzin ale daj spokój! Wyobraź sobie, że makaroniarze stali sobie spokojnie z papierosem, patrząc jak ona dźwiga wiadro gruzu z szóstego piętra.
A myślałam, że ja ciężko pracuję...
- Kurczę! - nie wiem co powiedzieć
- Marta, jedz jeszcze kanapki. - upomina mnie Sylwia -Tutaj masz miód.
- Dzięki.
A podobno Polak za granią prędzej ci oczy wydłubie niż pomoże.
- Właśnie Marta. Jedz, jedz i nie krępuj się!
W tle z magnetofonu słychać muzykę z polskimi przebojami.
- Dużo jest tutaj Polaków?
- Dość sporo. Wiesz, Polacy są wszędzie. Ja na budowie pracuję z czterema ale to są chłopaki z Mirto.
- Z Mirto?
- Aha.
- Znam jednego Polaka z Mirto. To znaczy nie wiem czy on nadal tam mieszka. Bardzo fajny facet. Ma na imię Wojtek. Jest dość chudy, mojego wzrostu i rudowłosy.
- Pewnie chodzi jej o Lisa. odzywa się ich znajomy
- Aaa... Lisu! No jasne, że go znam!
- Nie wiedziałam, że ma ksywkę Lis. - uśmiecham się
- No bo szczwany lis z niego. – śmieje się brat Sylwii, grożąc w moim kierunku palcem – Pracował ze mną na budowie ale teraz nie ma go w ogóle we Włoszech. Wyjechał do Polski. A skąd ty go znasz?
- Pracowaliśmy razem dwa lata temu w kuchni. A że pracowaliśmy często po osiemnaście godzin na dobę, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.
- Zaprzyjaźnić? - chłopak znacząco porusza brwiami
- Dokładnie i bez żadnych podtekstów proszę! – tym razem ja śmieję się grożąc palcem w jego kierunku
Pamiętam jak myjąc razem naczynia lub pomagając kucharzowi, obgadywaliśmy Włochów lub opowiadaliśmy sobie historie swojego życia. Pracując tyle godzin każdego dnia, można się wiele o sobie dowiedzieć... A ponieważ pracowaliśmy w restauracji gdzie odbywały się wesela, słysząc w kuchni dobywającą się z sali muzykę w wolnej chwili Wojtek prosił mnie do tańca. Ja w białym kitlu, fartuchu rzeźniczym i siateczkowym, białym czepku na głowie (nie wiem dlaczego szef kazał mi nosić oprócz zwykłego fartucha, jeszcze jeden, rzeźniczy. Było mi przez to bardzo gorąco. Było to o tyle dziwne, że inne panie pracujące przy zmywaku nie musiały go nosić), Wojtek zaś w białym, wyciągniętym i poplamionym od różnych sosów podkoszulku, spodniach w drobną, biało-czarną kratkę i chodakach, pląsaliśmy między zlewozmywakiem a kuchenką. Musieliśmy wyglądać komicznie, bo za każdym razem gdy tańczyliśmy śmiał się z nas nie tylko personel kuchenny ale i wszyscy kelnerzy.
Wydaje mi się to teraz takie odległe. Miałam wtedy siedemnaście lat.
Miło wspominam także wspólnie spędzoną, całkowicie przegadaną noc na plaży. Wyobraziliśmy sobie wtedy, że wcale nie pracujemy we Włoszech.  W ogóle nas tu nie ma. Jesteśmy np... W Portugalii i wylegujemy się na plaży pod gwiazdami bo przecież jesteśmy na wczasach a odciski na naszych poharatanych dłoniach są od zaciskania liny na łajbie i żyłki wędkarskiej a nie od miotły, ścierki i krewetek.
Tak więc to miejsce, miejsce w którym między jednym a drugim zdaniem zastała nas „różanopalca jutrzenka”, pozostało naszą "Małą Portugalią".
- Szkoda, że go nie ma teraz we Włoszech... – mówię wracając myślami na ziemię – Jak pech, to pech.
- Nie martw się. Na długo nie wyjechał, lada dzień będzie wracał.
- Hmm... Będzie wracał powiadasz? – mówię zamyślona, raczej sama do siebie – Macie może jego polski numer?
Właśnie wpadłam na genialny pomysł...
Po krótkich poszukiwaniach brat Sylwii podaje mi numer do Wojtka.
- Masz, zadzwoń z mojego telefonu.
- Dziękuję. To potrwa tylko chwilkę.
Dzwonię, czekam i...
- Słucham? - słyszę męski głos w słuchawce
- Dzień dobry. Marta mówi. Czy mogłabym rozmawiać z Wojtkiem?
- Momencik... Braaaat!!! Kobieta do ciebie dzwoni!!
- Jaka kobieta? - słyszę w tle
- Nie wiem! Jakaś Marta!
- Nie ma mnie w domu dla żadnych kobiet!
- Powiedz mu, że to Poleczka. - wcinam się
Przypomniało mi się, że Wojtek zawsze mnie tak nazywał.
- Ona mówi, że jest Polką!!!
- Co?! To mów od razu, że Poleczka!
- Cześć Wojtek. - mówię - Słuchaj, muszę się streszczać.
- O co chodzi Poleczko?
- Podobno wracasz niedługo do Włoch, prawda?
- No dokładnie za pięć dni.
- Za pięć dni... Słuchaj, mógłbyś mi kupić w Polsce dwa metry lnu? Oddam ci pieniądze w Kalabrii jak tylko się zobaczymy.
- Dwa metry lnu?
- Tak. Najzwyklejszego lnu w naturalnym kolorze i półtora metra sznurka.
- Sznurka?
- Najlepiej takiego grubego. I jakiś mały dzwoneczek.
- Dzwoneczek?
- Aha, taki żeby dobrze się nim dzwoniło.
- Czekaj, zapiszę. Dwa metry lnu, półtora metra sznurka, dzwoneczek... Czy coś jeszcze?
- Tak. - odpowiadam po chwilce namysłu - Dwie tabliczki polskiej czekolady.
- Jakiej?
- No wiesz... Takiej z nadzieniem. Najlepiej owoce lasu.
- Nie wiem czy uda mi się to wszystko kupić, ale postaram się. 
- No może być problem z czekoladą. To limitowana edycja.
- Rozumiem, że jesteś teraz w Kalabrii?
- Tak, tak. Będę tutaj do momentu kiedy ty przyjedziesz. Pamiętasz tę pizzerię w której kiedyś pracowałam po zwolnieniu się z restauracji?
- Pamiętam. Nie żartuj, że znowu tam pracujesz?
- Dokładnie! Będę tam na ciebie czekać a potem pojadę do Rzymu. Zresztą pogadamy gdy się zobaczymy. Muszę już kończyć. Pa Wojtek!
- Do zobaczenia Poleczko!
Oddaję telefon właścicielowi.
- Bardzo dziękuję. Ile jestem ci winna?
- Nie wygłupiaj się! Powiedz lepiej do czego ci te wszystkie rzeczy, które ma ci Lisu przywieźć.
- Czy to znaczy, że będziemy jednak razem pracowały? - cieszy się Sylwia
- Tak. Ale najwyżej przez tydzień.
- Super! Wreszcie będę pracować z kimś normalnym!
Ha ha ha! Dobre! Biedna Sylwia...
- No ale gadaj o co chodzi z tymi rzeczami? - dopytują się wszyscy
- Jak tylko Wojtek mi je przywiezie uszyję sobie strój mnicha i spróbuję zarobić jako statua w Rzymie.
- Jako co?!
- No jako statua. – mówię tonem, jakby to było oczywiste – Stanę nieruchomo gdzieś na rynku w stroju mnicha i jak tylko ktoś mi wrzuci jakąś kasę, ukłonię się, zadzwonię dzwoneczkiem czy coś w tym stylu. Coś tam wymyślę. - macham lekceważąco
- A poza tym wszyscy u ciebie w rodzinie zdrowi? – jeden z chłopaków puka się w czoło
- Pomysł nie jest mój. Mam w Krakowie kumpla, który w ten sposób zarabia na życie. Strój mnicha jest o tyle dobry, że kaptur zakrywa prawie całą twarz, więc spokojnie można mrugać powiekami a pod długą, luźną szatą nie widać też drgających z przemęczenia mięśni.
- Ty zawsze masz takie zwariowane pomysły? – pyta brat Sylwii
- Staram się jak mogę.
Dobrze, że w Rzymie mam już kij. Zawsze to jakiś dodatkowy rekwizyt do stroju.
W pizzerii faktycznie pracuję jeden tydzień tj. do przyjazdu Wojtka. Unzio przyjmuje mnie, bo jak twierdzi; „dodatkowa para rąk do pracy zawsze się przyda”. Mam być kelnerką razem z PierLuigim.
No cóż... Co tu dużo mówić... Śpię wśród trumien w zakładzie pogrzebowym Unzia, który znajduje się tuż obok pizzerii. To jego drugi biznes, bo jak mawia; „ludzie zawsze będą jeść i umierać”. Mógłby jeszcze założyć fabrykę sedesów...
Oficjalnie pracuję po osiem godzin dziennie ale wychodzi około dwunastu. Jestem w pizzerii jako pierwsza i z racji mieszkania obok, praktycznie cały czas. Około dziewiątej rano, zaraz po przebudzeniu, otwieram biznes. Wystarczy podnieść metalową kurtynę, żeby zobaczyć świat włoskiej kuchni. Drzwi nigdy nie są zamknięte.
Pierwsze co robię, to myszkuję po ogromnej lodówce w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Z wielkiego krążka sera „grana padano” kroję sobie mały kawałek (tak żeby kucharz się nie kapnął) i zjadam z apetytem.
Następnie z kuchni przechodzę do dolnej części restauracji. Otwieram ją i zaczynam sprzątać. Do godziny mniej więcej szesnastej jestem zupełnie sama w restauracji więc gdy pojawiają się goście, sama na swój sposób przygotowuję im posiłek (różnie mi to wychodzi ale na ogół nikt nie ma odwagi narzekać, zwłaszcza gdy wyjdę na salę z zakrwawionym tasakiem). Czasem około południa wpada PierLuigi ze znajomymi żeby najeść się za darmo, po czym wraca z powrotem na plażę.
Ok. godziny szesnastej przychodzi Sylwia, z którą na początku gadam o pierdołach. Później jednak napełniam dwa połączone ze sobą wiadra wodą. Taszczę je na górę do pizzerii, zamiatam i myję podłogę. Układam porozwalane dzień wcześniej stoły i krzesła.
Kucharz powinien przychodzić o godzinie szesnastej ale zawsze zjawia sie dopiero po osiemnastej, bo jemu nigdy się nie spieszy. Zawsze nie w sosie, że musi tu być i zawsze ma pretensje, że ktoś mu zapasy wyżera.
Około godziny osiemnastej trzydzieści przychodzi PierLuigi (tym razem do pracy) i zawsze najpierw mnie opiernicza, że nic nie robię a później przykrywa stoły obrusami podczas gdy ja znów taszczę ciężkie wiadra z brudną już wodą na dół do studzienki kanalizacyjnej.
Odkąd dałam mu kosza, już mi w niczym nie pomaga.
Pizzarz przychodzi około godziny dziewiętnastej, często równie najarany jak PierLuigi. Śmieje się z byle czego jak głupi do sera (dosłownie, bo przecież wyszedł z wariatkowa i śmieje się krojąc mozzarellę). Często zamykają się z PierLuigim w kiblu i śmieją się razem. Wchodząc po nich do toalety zawsze czuć ostry zapach haszyszu.
Po godzinie dwudziestej zaczynają się schodzić goście. PierLuigi łaskawie odbiera mi każde zamówienie, bo według niego ja niczego nie zrozumiem więc mam tylko sprzątać ze stołu. Mimo wszystko walczę o klienta, bo zawsze to szansa na napiwek, choć szansa jest znikoma gdyż Kalabryjczycy częściej zostawiają numer telefonu, niż jakąś dodatkową opłatę.
Jeśli przypadkiem PierLuigi sprzątnie ze stołu, to nigdy nie znosi talerzy na dół do kuchni żeby Sylwia mogła je na bieżąco umyć. Ustawia je na jednym dużym stole i czeka do zamknięcia lokalu. Po północy znosi powoli wszystkie talerze. W ten sposób Sylwia często z braku zajęć pomaga kucharzowi a na koniec zostaje dłużej w pracy żeby umyć wszystkie talerze na raz. Staram się temu zapobiec znosząc wszystko na bieżąco. Często niosąc ciężkie talerze od pizzy mijam po drodze PierLuigiego, który stoi spokojnie patrząc i paląc papierosa. No po prostu ręce opadają... (dosłownie i w przenośni).
Najbardziej jednak denerwuje mnie ten szalony pizzarz, który bynajmniej nie jest pozytywnie zakręcony. Zawsze gdy czegoś ode mnie chce woła na mnie „bambola”, np.;
- Eee! Lalka! Pizza jest gotowa!
- Tyle razy ci mówiłam, baranie, że mam na imię Marta!
- Dobra, dobra lalka! Zanieś tę pizzę!Ha hah!
No i gadaj tu z takim. Zupełnie nie rozumiem dlaczego zasłużyłam sobie na taką ksywkę. Żebym to miała porcelanową cerę lub posągowe rysy... Ale mój wielki i krzywy nos upodabnia mnie raczej do Wielkiego Gonzo niż do jakiejś lalki. Po jakimś czasie przestałam reagować na jego wołanie. Może sobie krzyczeć na całą pizzerię ile sił w płucach ja udaję, że nie słyszę. W końcu chyba kapnął się, że coś jest nie tak, bo któregoś dnia zagaduje;
- Bambola! Dlaczego ty się tak oburzasz gdy cię tak wołam?
- Bo tego nie lubię. Mam na imię Marta.
- Dlaczego nie lubisz? Ty wiesz jak cieszy się dziecko gdy dostanie lalkę? Takie dziecko jest przeszczęśliwe...
- Wiem. Jest szczęśliwe przez jeden dzień a potem obcina lalce włosy, urywa głowę, wykręca kończyny i rzuca w kąt. Dziękuję ale naprawdę nie chcę być lalką.
- Ale nią jesteś! Ha ha ha!
- Nie jestem. Lalki są puste w środku a ja coś czuję. Rozumiesz?!
Od tej pory pizzarz rzadziej nazywał mnie lalką. Zawsze to jakiś postęp.
Pod koniec pracy wszyscy pracownicy zanim pójdą do domu, siadają przy wspólnym stole, jedzą, piją wino, rozmawiają... No, prawie wszyscy, bo ja muszę myć i wycierać kieliszki, których zebrała się cała masa. Czasem pomaga mi Sylwia, choć nie należy to do jej obowiązków ale nigdy PierLuigi.
Potem wszyscy rozchodzą się do swoich domów a ja biorę mydło, szampon, ręcznik i idę na plażę. Gdzieś przecież trzeba się umyć. Wybieram odludne miejsce i wchodzę do morza. Często pływam nago, bo w nocy i tak nikt nie widzi a uczucia pieszczącej każdy centymetr ciała przez wodę nie da się z niczym porównać. Te nocne chwile spędzone w morzu napawają mnie optymizmem. Kiedy nade mną milion gwiazd i księżyc sprawiający wrażenie jakby świecił tylko dla mnie a wokół mnie, w wodzie, tysiące małych iskierek otaczających mnie przy każdym najmniejszym ruchu, czuję się doceniona i na swój sposób ważna. Jestem tylko ja i wszechświat. W takich momentach wiem, że poradzę sobie ze wszystkim. Po prostu czuję to i nikt mi tego nie może odebrać.
Gdy zmywam już z siebie trudy dnia, idę pod plażowy prysznic, żeby zmyć z siebie sól i bród. Wprawdzie woda pod prysznicem jest zimna ale tylko na początku, zresztą po wyjściu z morza tak się tego nie czuje.
Potem wracam z powrotem do pizzerii a raczej do zakładu pogrzebowego i około drugiej w nocy znów kładę się spać między trumnami.
Myślę sobie, że życie naprawdę potrafi zaskakiwać...
I to by było na tyle jeśli chodzi o moją tygodniową pracę w pizzerii. W sumie nic wielkiego. Nic ciekawego się nie wydarzyło... Chyba, że interesuje cię jak PierLuigi któregoś dnia masturbował się stojąc w drzwiach, gdy ja nakrywałam za niego obrusy (zrobi chyba wszystko żeby się wykręcić od pracy). Nie, myślę, że nie ma w tym nic interesującego.
W ostatnim dniu w pizzerii pojawia się niczym anioł wybawienia, Wojtek. Przywiózł mi wszystko tak jak obiecał (dwa metry ciemnobrązowego lnu, sznurek, mały dzwoneczek i dwie tabliczki czekolady, które pochłonęłam z nim od razu jak je zobaczyłam). Pomyślał i przywiózł też igłę ale zapomniał nici więc w nocy biorę kuchenne nici i szyję strój mnicha. Wyszedł całkiem, całkiem.
Następnego dnia proszę Unzia o wypłatę gdyż chcę się zwolnić. Ten najpierw wydziera się na mnie, że powinien mi w ogóle nie zapłacić bo przecież nic nie robiłam i ogólnie jestem darmozjadem. Nie tak jak inni kelnerzy (czyt.PierLuigi) i wreszcie z trudem wypłaca mi 20 euro za dzień, zamiast jak się wcześniej umawialiśmy 25 euro, bo przecież nie zasłużyłam na więcej. W ten sposób Unzio zaoszczędził na mnie 35 euro. Dawny szef tej pizzerii, Don Giovanni, nie poniżyłby się żeby oszukać na tak małą kwotę. Na odchodne pytam Unzia z ciekawości;
- Na co właściwie choruje szef? Dlaczego leży w szpitalu?
- Sprawy sercowe. Mówiłem ci.
- Tak, ale co się stało? Zrobił sobie coś? Słyszałam, że się otruł...
- A jak myślisz, - mówi z sarkastycznym uśmiechem – dlaczego ciągle brakuje płynu do podług? - i zachłystuję się własnym śmiechem
Żegnam się z Sylwią, która jest zrozpaczona, że już więcej z nikim tu nie pogada i ponieważ jest już wieczór i za późno żeby łapać stopa, idę z Wojtkiem do Małej Portugalii.
- Z nim to idziesz, a ze mną nie chciałaś! – krzyczy PierLuigi widząc, że odchodzę z Polakiem w kierunku plaży.
- Przestań się wydzierać. My idziemy świętować! – odpowiadam wskazując mu wino, które trzymam w ręce.
- Aaaa...!!! Sii!!! – krzyczy tonem przedszkolaka – Już ja znam takie świętowanie!
Już mam mu coś odpowiedzieć ale Wojtek powstrzymuje mnie gestem ręki;
- Daj spokój. Przecież to Włoch a dla Włochów każdy kto idzie na plażę z płcią przeciwną na pewno idzie się pieprzyć. Każdy przecież sądzi po sobie.
Też prawda. Wzruszam ramionami i idziemy.
Dochodzimy do naszej „Małej Portugalii” i rozkładamy się na znalezionych nieopodal plastikowych krzesełkach. Mocząc nogi w morzu opowiadam Wojtkowi moje dotychczasowe przygody.
- Poleczko! – kwituje moją opowieść Wojtek – Jesteś jedyna w swoim rodzaju.
- Eee...tam! Gadanie takie...
- Naprawdę. Podziwiam cię za odwagę i ci zazdroszczę, bo ja nigdy bym się na coś takiego nie odważył, chociaż bym bardzo chciał. Twoje zdrowie! – dodaje wznosząc butelkę wina – Żeby ci się wszystko udało!
Piję wino z Wojtkiem wspominając co do tej pory przeżyłam. Oczywiście nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć, że prawdziwe przygody dopiero przede mną.
- Wiesz, - mówię rozmarzona – chciałabym kiedyś napisać książkę. O tym co tutaj przeszłam. O tym, że to zdarzyło się naprawdę... Boję się, że ludzie mi nie uwierzą. Rozumiesz o co chodzi? Jeśli przeżyłeś coś ciekawego, to chcesz się ze wszystkimi tym podzielić żeby inni mogli zaczerpnąć z tego jakieś wskazówki a ci, którzy nigdy w ciebie nie wierzyli zobaczyli, że ciebie też na coś stać.
- Rozumiem. - Wojtek popija łyk wina
- Dlatego właśnie chciałabym napisać książkę o tej podróży. Chciałabym żeby ewentualny czytelnik poczuł moją samotność, strach, czasem radość lub odprężenie ale obawiam się, że nie potrafię tego przelać na papier.
- Dlaczego nie? Ja w ciebie wierzę, Poleczko.
- No nie wiem... W szkole średniej zawsze dostawałam tróje z prac na języku polskim. Czasem miałam ochotę powiedzieć nauczycielce oddając jej pracę żeby się nie trudziła czytaniem tylko od razu wpisała tróję.
- Ale przynajmniej nie korzystałaś z bryków, prawda?
- No nie. Zawsze pisałam sama. Jednak większość klasy z nich korzystała lub ściągała gotowe prace z internetu i dostawała na ogół czwórki. I jaki jest z tego morał?
- Że nauczycielka była do bani?
- Że nie opłaca się być zarówno w szkole jak i w życiu uczciwym!
- Mimo wszystko obiecaj mi, że spróbujesz napisać tę książkę.
- To ci mogę obiecać ale czy coś z tego wyjdzie?
- A więc wznoszę toast za twój przyszły sukces literacki!
- Ha ha hah! No dobrze. Toast!
Wznosimy butelki i znów pijemy.
- O, o, o! Patrz! - wskazuję na niebo - Spadająca gwiazda!
- Mmm... Jak długo leci... Pomyślałaś życzenie?
- Jasne, a ty?
- Ja też.
Mam nadzieję, że Cyryl czasami o mnie pomyśli między jednym a drugim piwem.
- No, opowiadaj. - szturcham Wojtka w ramię - Jak tam twoje sprawy sercowe?
- Aaa... No jest taka jedna - uśmiecha się - ale nie wiem czy coś z tego będzie...
- Dlaczego?
- Aaa... Co ja ci będę mówił... - macha lekceważąco
- Czekaj, czekaj... – dolewam mu wina do kubeczka – Jeszcze trochę i wszystko mi ładnie wyśpiewasz, he he! Jak na spowiedzi. „In vino veritas!” – wznoszę kubeczek i znów popijamy łyka
- No dobrze, to lepiej od razu ci opowiem, póki jestem w miarę trzeźwy. No więc jest taka jedna ale nie wiem bo...
I tak nam mija noc. Całkiem przegadana. W pewnym momencie, gdy obok nas leżą już puste butelki po winie, Wojtek wskazuje na horyzont;
- Patrz! Nawet nie zauważyliśmy, że robi się coraz jaśniej.
- Łaa... Wschód słońca...!!!
Wstaję i ciesząc się jak dziecko zaczynam skakać po falach. Wojtek przyłącza się do mnie i oboje skacząc zaczynamy śpiewać:

  „Wiosna! Piękniejszy będzie świat!
Wiosna! Znów nam ubyło lat!
Wiosna! Wiosna wkoło i ja i tyyyy....!!!”

Zupełnie nie wiem dlaczego, bo przecież powoli zbliża się już jesień.
 Cdn...

3 komentarze:

  1. "Boję się, że ludzie mi nie uwierzą" ja wierzę...
    pytanie też mam: jakiś kontakt z Wojtkiem/Lisu masz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie bardzo mnie smuci, że nie mam. Tak się porobiło, trochę apratów telefonicznych się pozmieniało itd... A bardzo chciałabym ten kontakt odzyskać. On pewnie nawet nie wie, że jest opisany. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to szkoda faktycznie. Czasami niestety tak się zdarza, żo kontakty gdzieś giną... Pewnie by się Lisu ucieszył, że jest bohaterem powieści historycznej. Może ogłoszenie trza by dać?

      Usuń

Dziękuję za komentarz :) Aby osoby z poza blogera mogły podpisać się wybranym nickiem wystarczy by wybrały opcję "nazwa/adres URL" i w nazwie wpisały nick.