RAZ NA WOZIE, RAZ W RADIOWOZIE
"Samotność nie ma nic wspolnego
z brakiem towarzystwa. "
Erich Maria Remarque
Dwie godziny później na komisariacie...
- No więc Marta, - mówi
komisarz – jakbyś kiedyś chciała wyjść za mąż to przyjedź do nas, Giovanni jest
chętny, Marco jest chętny...
- O tak! Haha! – policjant
piszący właśnie coś na komputerze podnosi rękę
- Pasquale wprawdzie ma już
żonę ale dla ciebie by się rozwiódł, bo też jest chętny...
Pasquale śmieje się do
rozpuku, tak samo zresztą jak ja i inni policjanci.
- No a jakbyś chciała –
ciągnie dalej – to zawsze mogę dać ci mój numer telefonu – i puszcza do mnie
oczko
- Dziękuję – odpowiadam wciąż
się śmiejąc – Zapamiętam. Choć wydaje mi się, - demonstracyjnie rozglądam się
po komisariacie – że raczej nigdy nie będę chciała wyjść za mąż.
I znów wszyscy łapią się za brzuchy.
- Francesco! - woła Giovanni - Pewnie ty ją wystraszyłeś! Hahah!!
"...I cała sala śpiewa z nami...!"
- A tak poważnie, - pytam
wodza grupy – skoro wszystko już wam opowiedziałam, to czy mogę sobie pójść?
- Jasne! – macha lekceważąco
ręką – Tylko uważaj na siebie i absolutnie nie śpij na ławkach w parku! – grozi
palcem
- Naprawdę? Nie deportujecie mnie?
I znów wybuch śmiechu.
- Żartowaliśmy z tą deportacją. Chcieliśmy
cię tylko wystraszyć, hahahah!! Czasem tak nabijamy się z ludzi żeby zobaczyć
ich reakcję.
- To naprawdę miło z waszej strony. - skrzywiam się lekko
- Wiem, wiem, że nie powinniśmy ale czasem trzeba mieć coś od życia, hahah!
- Czyli mogę iść? - upewniam się
- Oczywiście.
Kiedy jestem już przy drzwiach, słyszę:
- Uważaj na siebie, mała!
Macham wszystkim na pożegnanie.
- Dziękuję. - uśmiecham się i wychodzę
Przed policyjną bramą czeka na mnie niespodzianka - zniecierpliwiony Michele.
- Co ty tutaj robisz? - dziwię się - Skąd wiedziałeś gdzie jestem?
- Spytałem policjanta, który ze mną został. Czy wszystko w porządku, toppolina?
- Tak, nic się nie stało.
- W ogóle nie powinno się nic wydarzyć. Eehh... Najlepiej chodźmy stąd gdzieś.
- Tylko gdzie?
Bo ja właściwie nie mam dokąd iść...
- Zapraszam na obiad. Po
takich emocjach na pewno jesteś głodna. – uśmiecha się przyjaźnie – Bo ja
umieram z głodu.
Po około dwudziestu minutach
siedzimy już w meksykańskiej knajpce czekając na zamówione dania. W meksykańskiej,
bo jak się dowiedziałam, Michele ma już dosyć włoskiego żarcia i w ogóle
wszystkiego co włoskie z Włochami na czele.
- Lubisz różowe wino? - pyta przeglądając kartę win
- Nie wiem. Nigdy nie piłam.
- To dzisiaj spróbujesz. Ja w każdym razie muszę się napić przez tego obślizgłego węża.
- Kogo masz na myśli? - dopytuję
- Rosaria oczywiście. Przecież to przez
niego cały ten cyrk z policją.
- Nie rozumiem... - popijam łykiem wody przyniesionej przez kelnera
- Gdyby płacił rachunki na
czas, to ta wstrętna stara wiedźma, padrona domu, nie zrobiłaby takiego rabanu.
- No dobrze, ale czemu zaraz
obślizgły wąż?
- Bo to Włoch! Nie wiesz
jacy są Włosi? – Michele również bierze łyk – On jest we wszystkim najlepszy –
parodiuje Rosaria kręcąc głową na boki – on jest najpiękniejszy, z nim się nikt
nie może równać...
Śmieję się.
- Wydaje mi się, że on raczej tak żartuje.
- Żartuje?! – oburza się
Michele – Ten chytry lis nie zna się w ogóle na żartach. Jak mu kiedyś powiedziałem,
że zapłacę z opóźnieniem w tym miesiacu, bo spóźniają mi się z wypłatą, to mnie
o mało z domu nie wyrzucił! A ja, wyobraź sobie, tylko żartowałem... Pamiętaj
Marta, Nigdy nie ufaj Włochom!
Skąd ja to znam?
- To jednak dziwne, że z tak
błahego powodu tyle policjantów pofatygowało się do waszego mieszkania.
- Padrona nas po prostu nie
lubiła. Ciągle były z nią jakieś problemy. O tym piecyku mówiliśmy jej wiele
razy aż w końcu wybuchł. – opowiada już spokojniej Michele – Chciała nas z
tamtąd wykurzyć ale rachunki mimo, że z opóźnieniem jednak zawsze płaciliśmy a
ponieważ wiele razy nie była wobec nas fair, Rosario groził jej sądem więc
zadzwoniła na policję i powiedziała, że w tym mieszkaniu mieszkają dealerzy
narkotyków.
- I o to byliście oskarżeni?
- Tak. Ale skoro nic nie
znaleźli, puścili nas wolno. Poza tym jak zeszliśmy do tej wariatki, to
policjanci sami zobaczyli co to za kobieta i z kim mają do czynienia.
Wydzierała się tam przeokropnie. A ponieważ ten głupi bałwan, Rosario, nie
zapłacił jeszcze w tym miesiącu czynszu więc oficjalnie nas po prostu wyrzuciła...
No, ale jedzmy, bo nam wystygnie. – dokańcza kiedy kelner odchodzi po wino
- Tak czy siak – mówi dalej
przeżuwając swoją enchiladę – już tam nie możemy mieszkać. Bardzo się o ciebie
martwiłem, toppolina...
- Właściwie dlaczego nazywasz mnie toppolina?
- Bo przypominasz mysz z wyglądu.
A niech to! Ta wada zgryzu nigdy nie da mi spokoju!
- Taka myszka Mickey. - dodaje
Jeszcze gorzej, do licha!
- Toast za dzielną toppolinę! – Michele
wznosi kieliszek z winem – Kiedy sobie pomyślę jak oni na tym komisariacie
musieli cię biedaczkę traktować i jak zapewne cała trzęsłaś się ze strachu, to
aż czuję ciarki na całym ciele.
Hmm.. To ja już może lepiej nic nie będę mówić...
Stukamy się szkłem i popijamy łyk wina.
- Teraz z całą pewnością mogę powiedzieć, że lubię różowe wino.
Po sytym obiedzie (wreszcie
coś innego niż sałatka), Michele idzie dogadać sprawy dotyczące jego nowego
mieszkania, a ja najpierw szwędam się bez celu po ulicach a potem dochodzę do
wniosku, że trzeba się dowiedzieć co się stało z Rosariem. W tym celu idę nigdzie
indziej jak do restauracji „San Silvestro” na plac o tej samej nazwie.
Czekam cierpliwie w ogródku
aż pojawi się w nim Rosario, kto wie w jakim humorze? Czy nadal jest obrażony?
- Marta! - krzyczy mój ulubiony kelner gdy tylko mnie zauważa - Żyjesz!
Cieszy się na tyle, że mnie obejmuje. Czyli wszystko już w porządku.
- A co? Tak szybko mnie pogrzebałeś? - śmięję się - Chciałbyś! Ze mną nie tak łatwo.
- Co się stało? Jak cię
wypuścili? Czy wszystko z tobą w porządku? – potrząsa mnie za ramiona a mi się
wydaję, że od rana jego zakola na głowie przesunęły się nieco bardziej do tyłu
- Normalnie mnie wypuścili –
odpowiadam – Wszystko im opowiedziałam i co mieli zrobić? Wypuścili ...–
rozkładam niewinnie ręce
- To co im takiego powiedziałaś? - pyta podnosząc brew
- Prawdę. Że zarabiam na
studia jako mim, że mi pomagasz pozwalając mi mieszkać u siebie choć wczoraj w
nocy wlazłeś mi do łóżka...
- No tego to im chyba nie
powiedziałaś? – uśmiecha się niepewnie
- Oczywiście, że
powiedziałam. – podnoszę dumnie głowę
Rosario patrzy na mnie
chwilę jakby próbował wybadać czy mówię prawdę a potem zrobił się czerwony
jakby sam Zeus strzelił w niego piorunem.
- Powiedziałaś policjii, że
wszedłem ci w nocy do łóżka?!!? – krzyczy wymachując rękoma z palcami ułożonymi
w dziubek
Zaraz jednak reflektuje się, czy aby nikt nie słyszał.
- Tak. - potwierdzam
- Zwariowałaś?!!? Jak mogłaś
powiedzieć policjii, że wszedłem w nocy do twojego łóżka?!!? Może jeszcze
powiedziałaś, że cię molestowałem?!
- Nie, tego nie. – próbuję
go uspokoić – Nie przejmuj się. Zaraz potem dodałam, że szybko cię z tego łóżka
zwaliłam i spadłeś na podłogę.
- CO?!?
Jego twarz z czerwonej zrobiła
się blada jakby zjadł coś nieświeżego.
- Powiedz, że żartujesz.
Powiedz, że wcale nie powiedziałaś pięciu facetom, że zwaliłaś mnie z łóżka...
- Jeśli chcesz, to mogę tak
powiedzieć ale to nie byłaby prawda.
Rosario wydaje się być
bardziej przejęty tym, że ktoś wie, że dałam mu „kosza” niż tym, że policja
mogłaby oskarżyć go o molestowanie.
- O nieee... - łapie się za głowę i siada zrezygnowany przy najbliższym stoliku
Siedzi tak dluższą chwilę lamentując pod
nosem; „ Mamma mia.., mamma mia...” , a gdy w końcu podnosi głowę, zauważam na
niej delikatny cień uśmiechu.
- No co...? - rozkladam niewinnie ręce
- Zaczekaj tutaj chwilę. –
mówi wskazując na mnie palcem – Nigdzie nie odchodź
I znika w czeluściach
restauracjii. Ja tymczasem siadam spokojnie przy stoliku. Po chwili wraca
uśmiechnięty, tarmosi mnie za włosy i mówi;
- Wariatka! Zabieraj swoje
rzeczy i jedziemy.
- Gdzie? – pytam rozczesując
palcami spieczone od słońca włosy
- Do domu.
Biorę mój mały dorobek i
wsiadam z Rosariem na jego skuterek.
Może do prędkości światła
nam daleko, ale i tak wyprzedzamy samochody wleczące się w korkach. Przy każdym
hamowaniu przytrzymuję kask, który i tak ciągle spada mi na tył głowy.
Rosario trzyma go zwykle jako zapasowy pod siedzeniem. Jest zdecydowanie na
mnie za duży i w ogóle raczej przypomina hełm niż kask. Lepszy rydz niz nic.
Zatrzymujemy się przy
kamienicy w kolorze brudnego piasku. Rosario dzwoni domofonem i otwiera
ciężkie, drewniane drzwi w których błyszczy okrągła, metalowa klamka.
- Zaczekaj tutaj. – mówi na
schodach i podchodzi do blatu recepcji
- Czy to jest hotel? – pytam
gdy wraca
- Hostel. – odpowiada
otwierając drzwi na klatkę schodową – Będziemy tu mieszkać z Giuseppe póki nie
znajdziemy czegoś innego. Nie są to może luksusy ale zawsze coś...
Wchodzimy na kręcone schody
z pięknie rzeźbioną poręczą. W środku schodów znajduje się winda ze stalowymi,
również rzeźbionymi w piękne wzory, zasuwanymi ręcznie drzwiami.
- Może wejdziemy schodami? - proponuję
- Mamy pokój na trzecim piętrze.
- To co? - wzruszam ramionami - trochę ruchu nie zaszkodzi.
- Nie marudź. Wchodź do windy.
Winda choć piękna i stylowa,
to jednak bardzo mała i ledwie mieścimy się w niej z moim plecakiem.
Jedziemy w górę stojąc
bardzo blisko siebie. Przełykam głośno ślinę i liczę piętra w myślach. Nie
lubię wind... Ta jest wyjątkowo powolna. Jedzie jakby miała się poddać i runąć
w dół pod naszym ciężarem. W końcu dojeżdżamy. Pzez kręty korytarz dochodzimy
do naszego pokoju. Rosario otwiera go kartą magnetyczną.
- Nie ma klucza. – tłumaczy
– Mamy tylko dwie karty, dla mnie i dla Giuseppe więc będziemy musieli się
jakoś umawiać. Możesz wyjść w każdej chwili , bo drzwi zatrzaskują się, ale bez karty już nie wejdziesz.
- W porządku. Rozumiem.
Jak zawsze miałam trudności
z wyrażaniem uczuć, tak teraz nie potrafię zdobyć się na okazanie wdzięczności.
Zdaję sobie sprawę jak bardzo Rosario mi pomaga. Gdyby nie on, spałabym pewnie
znów w krzakach, może bym dała radę, a może nie...
Wchodzimy do niewielkiego
lecz schludnego pokoju i mój towarzysz od razu rzuca się na jedno z dwóch
pojedyńczych łóżek.
- Ja tu śpię. – deklaruje
jak na obozie harcerskim – Jak chcesz, to weź to w rogu. Wygląda niepozornie,
ale jest wygodne. Chyba, że wolisz ze mną... – puszcza do mnie oko
Siadam na wskazanym przez
Rosaria, ewidentnie dostawianym łóżku. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych,
pojedyńczych, jest szersze i niższe. Różni się także pościelą, mimo to,
faktycznie jest bardzo wygodne.
Pokój robi na mnie dużo
lepsze wrażenie niż byłe mieszkanie Rosaria. Dywany i brązowe, wzorzyste
narzuty na dwóch pozostałych łóżkach, sprawiają, że pokój wydaje się przytulny.
Przy każdym łóżku stoi drewniany nakastlik a po przeciwnej ścianie, długa komoda
i telewizor. Natomiat na krótszej ścianie, drzwi wychodzące na mały, murowany
balkonik. Jednak przede wszystkim mamy tutaj swoją małą, czystą łazienkę, którą
nie musimy dzielić z sąsiadami i w której białe kafelki lśnią czystością bo
jeszcze nic w niej nie wybuchło.
Uśmiecham się ciepło do Rosaria.
- Dziękuję. - mówię
Po chwili wchodzi Giuseppe.
- O?! Widzę, że się już rozlokowałeś? –
mówi gdy tylko rzuca mu się w oczy Rosario leżący w ubraniu i w butach na łóżku
– Marta! – podchodzi do mnie gdy tylko mnie zauważa i szarpie moje policzki, a
jego twarz staje się jeszcze bardziej okrągła od uśmiechu
- I jak wam się tu podoba, co? - pyta siadając na jedynym wolnym łóżku
Okazuje się, że Giuseppe z niewiadomych przyczyn
mieszka w tym hostelu już od ponad miesiąca
i zajmuje ten właśnie pokój.
- I chciałem ci powiedzieć, drogi kolego, że leżysz właśnie z buciorami na moim łóżku.
- Jakim tam twoim? - Rosario lekceważy delikatna aluzję
- Wstawaj! - Giuseppe kopie czarnym lakierkiem swojego przyjaciela
- Teraz będziesz leżał na
tym. – Rosario wskazuje łóżko najbliżej balkonu i leżąc dalej, włącza telewizor
- Słuchaj, ja tutaj
wcześniej spałem, ja to łóżko przepociłem...
- Doobra, już dobraa... –
Rosario przenosi się na drugie łóżko a jego przyjaciel ląduje na swoim
Leżą teraz wyciągnięci każdy
na swoim legowisku. Każdy w kelnerskim uniformie. Wyglądają jak dwa pingwiny.
- Jak się podzielimy kartami
magnetycznymi? – pyta Giuseppe podpierając głowę
- Jeśli byłoby to możliwe –
mówię również wyciągnięta na swoim łóżku z rękoma pod głową – to wychodziłabym
na miasto ok. godz.13.00 i wracałabym późnym wieczorem, tak koło 24.00 lub
01.00.
- Mi to pasuje, a tobie
Rosario? Rosario...?
Oboje zerkamy w stronę
środkowego łóżka. Rosario śpi w najlepsze. Giuseppe podchodzi do niego i zatyka
mu nos palcami.
- Hyyy...!!! –
otwiera oczy łapiąc chciwie powietrze – Co jest, idioto?!
- Idź się myć wielbłądzie, bo capisz! - i znów przyjacielski kopniak
- Miał dziś ciężki dzień. - usprawiedliwiam kolegę
- A kto nie miał?
- Na którą jutro masz do
pracy? – pyta Rosario podnosząc się z łóżka
- Na 13.00, a ty?
- Na 10.00.
- Czyli jutro będę sam z
Martą, bo ona też wychodzi o godz.13.00. – Giuseppe uśmiecha się od ucha do
ucha
- Nawet o tym nie myśl. –
Rosario ostrzegawczo wskazuje na niego palcem – Ona od ciebie nic nie zechce,
bo ma chłopaka w Polsce. – słowo „chłopaka” Rosario wymawia z lekkim sarkazmem
– A jak będziesz coś próbował, na pewno zgłosi to policji. Nie żartuję. Wiem to
z autopsji. – ostatnie zdanie mówi już
raczej do siebie i znika w łazience
Nazajutrz rano budzi mnie
czyjś dotyk na policzku. Otwieram oczy i widzę nad sobą uśmiechnietą twarz
Giuseppe.
- Buon giorno. - mówi dalej gladząc wierzchem dloni mój policzek
- Buon giorno. - odpowiadam strącając jego dłoń
- Rosario już w pracy? Która godzinaaa...? - ziewam
- Jest 11.00.
Rosario już poszedł,ale mówił, że ty bardzo lubisz mleko i cornetti więc ci je
przyniosłem. – wskazuje na moją szafkę nocną
Rzeczywiście, na nakastliku
tuż obok mego łóżka stoi mleko w kartonie i zawinięte w papierowe serwetki,
świeże rogaliki.
- Nie trzeba było... - jestem zdziwiona i lekko zażenowana
- To dla mnie sama przyjemność. – Giuseppe
kładzie rękę na piersi w swym wyuczonym, kelnerskim geście – Naprawdę masz chłopaka?
– wypala nagle
- Naprawdę.
Tak przynajmniej mi się wydaje...
- Ale w Polsce? - znów kładzie mi rękę na policzku
- To nie ma znaczenia. - ponownie strącam jego dłoń - Jestem zajęta i już.
- Szczęściarz. - Giuseppe wstaje i poprawia kamizelkę
Dopiero teraz zauważam, że
jest już ubrany i w pełni przygotowany do pracy
- Ty już do pracy? – pytam
siadając na łóżku
- Niezupełnie. Muszę jeszcze
załatwić parę rzeczy na mieście, dlatego wychodzę wcześniej. Pamiętaj żeby
zjeść śniadanie. – poprawia sobie krawat, wskazując głową na nakastlik –
Inaczej złamiesz mi serce... – I znów ten wyuczony gest
W hostelu z Rosariem i Giuseppem spędzam mniej więcej tydzień.
Każdego dnia gdy sie
budziłam, znajdowałam na nocnej szafce świeże cornetti i mleko w kartonie.
Każdego dnia gdy moi współlokatorzy wychodzili do pracy, ja swobodnie
korzystałam z łazienki i mniej więcej o 13.00 wychodziłam na rynek.
„Mimowałam” zarówno popołudniami
jak i wieczorami. Nie byłam w tym na pewno najlepsza w porównaniu do doskonale umalowanych,
dopracowanych w każdym calu mimów, którzy nie zdradzali się nawet mrugnięciem
oka. Nie byłam chyba jednak taka najgorsza, w porównaniu do człowieka przebranego
za sarkofag faraona, który na zmianę ze swoim kolegą wciskał się w materiał
uszyty na kształt sarkofagu, nakładał maskę i stał nieruchomo, a gdy ktoś mu
coś wrzucił po prostu nisko się kłaniał. Za każdym razem robił dokładnie to
samo.
Moja taktyka, (być może nie
zbyt ambitna) polegała przede wszystkim na szczerości. Dzięki kartkom z wyznaniem
na co potrzebuję pieniędze, wzbudzałam ludzką ciekawość i zainteresowanie.
Przyciągałam uwagę. To jednak nie wystarczyło by odpowiednio zarobić. W związku
z tym, nauczyłam się „flirtować z tłumem”. Sęk w tym żeby trzymać wokół siebie
chociaż małą garstkę ludzi, wtedy chcąc nie chcąc, monety sypią się do płóciennego
woreczka. Aby to uzyskać od czasu do czasu mrugałam do przechodnia, wysyłałam
całusa mężczyznie gdy jego kobieta nie patrzyła, machałam dziecku, zabierałam
komuś kapelusz z głowy lub parodiowałam czyjeś ruchy, (to już w ostateczności).
Najczęściej jednak stałam nieruchomo i dopiero gdy ktoś wrzucił mi pieniądz
zaczynała się zabawa; kłaniałam się dzwoniąc dzwonkiem i robiąc powszechny
hałas zwracałam przy okazji uwagę innych. Podawałam dłoń darczyńcy i często
udawałam, że już nie puszczę, (dzięki temu nie raz udawało mi się uzyskać
ponowny wrzut do woreczka i dopiero wtedy puszczałam dłoń). Całowałam w czółko
dzieci i mężczyzn (zwłaszcza łysych ku uciesze gawiedzi) a czasem również
kobiet. Zabierałam wrzucającemu lub jego kompanom okulary przeciwsłoneczne i
zakładałam na siebie wzbudzając tym śmiech (i znów, osoba która chciała
odzyskać fant, często wrzucała mi ponownie jakąś monetę). Czasem przytulałam
się do kogoś i udawałam, że nie puszczę (zauważyłam, że numer z nie puszczaniem
lubi większość ludzi, zwłasza obserwujących zajście z boku, a to przecież oni są
potencjalnymi, następnymi darczyńcami). Niekiedy nawet schodziłam ze skrzynki,
wręczałam dzwonek darczyńcy i gestami dawałam do zrozumienia, że to on sam musi
zająć moje miejsce i ładnie ukłonić się dzwoniąc dzwonkiem (ten numer lubiły
zwłaszcza dzieci, choć niektóre bardzo się wstydziły).
(Jedyne zdjęcie jakie posiadam z podróży, to zdjęcie zrobione
przez Japończyków na Campo di Fiori i wrzucone do woreczka
zamiast pieniędzy. Pomyślałam wtedy, że skąpi Azjaci zrobią wszystko
byleby nie wydać kasy ale po latach byłam im wdzięczna za tę pamiątkę.)
Któregoś dnia idąc jak zwykle
na Piazza Navona przez krótką uliczkę, woła mnie wróżbita, który siedzi zawsze
w tym samym miejscu ze swoim karcianym stolikiem. Podchodzę do niego...
- Powróżyć ci? - pyta niski mężczyzna z dziwnym sygnetem na małym palcu
- Nie, dziękuję.
- Usiądź. - Wskazuje krzesło dla klienta obok siebie
Mimowolnie robię co każe. Jest w jego
twarzy coś... Niesamowitego. Absolutnie
daleko mu do menela-wróżbity czy cyganek.
- Często widuję cię jak tędy przechodzisz. - mówi obserwując mnie uważnie
- Ja także widuję pana gdy tędy przechodzę.
Mężczyzna uśmiecha się.
- Wróżby to moja pasja. Dlatego tu jestem.
- Wróży pan z kart?
- I z kart i z dłoni. Jestem chiromantą.
- I jak panu idzie interes, jeśli wolno spytać? Są chętni?
- Sąą... – kiwa wolno głową
– Ale ja nie robię tego dla pieniędzy. Naprawdę nie muszę. Teraz twoja kolej. –
dodaje – Czym się zajmujesz?
- Jestem mimem na piazza
Navona. Stoję przy fontannie „Czterech Rzek” w stroju mnicha, i robię to
głównie z powodów finansowych.
Tym razem śmiejemy się
oboje.
- I jak idzie interes? - pyta bawiąc się swoim sygnetem
- Nieźle. Choć czułabym się
lepiej, gdybym miała jakiś kostur. Wie pan, taki długi kij którym podpierają
się sędziwi mnisi, ale nie mogę narzekać.
- Zapewne byłoby lepiej.. –
mówi tajemniczo, tasując karty – Może jednak pozwolisz żebym ci powrożył?
- Nie trzeba, dziękuję.
- Pokaż mi swoją dłoń... –
namawia – Powróżę ci za darmo, w imię solidarności artystów ulicznych.
Nie mogę pozbyć się
wrażenia, że taksując mnie skrupulatnie swoim przenikliwym, wiercącym wzrokiem,
próbuje odgadnąć moją osobowość. Powoli podaję mu dłoń...
- Hmm... – mówi zarysowując
palcem linie głowy, serca i życia – Hmm... Zdaje się, że widzę twój kij...
- Co?
- Wiem gdzie możesz znaleźć
swój kostur... Widzę go jak na dłoni...
- Gdzie? - pytam zupełnie zbita z tropu zaglądając w swoją dłoń
- Musisz się cofnąć do końca uliczki,
skręcić w lewo i wejść do pierwszej wielkiej bramy. Będziesz wtedy na tyłach
chińskiej restauracji, która ma wejście tuż obok tej właśnie bramy. Swój kostur
znajdziesz wetknięty w prawy... Nie! W lewy róg za rurami kanalizacyjnymi.
- Pan sobie ze mnie żartuje.
- Absolutnie nie. Idź sama i sprawdź. - prowokuje
A co mi tam? Najwyżej w bramie czeka kilku umówionych drabów, zarzucą mi worek na głowę i obudzę sie gdzieś w krzakach bez nerki. Ale przecież mam dwie... Idę we
wskazanym kierunku. Ostrożnie wchodzę na opisane podwórze, rozglądam się i faktycznie
między rurami stoi oparty o mur długi kij. Wyciągam go i zauważam, że jest
zaskakująco podobny do kija zdobytego w czasie mojej pierwszej wizyty w Rzymie.
Magiczny kij... Jak on się tu znalazł?
Wracam do wróżbity, który na
mój widok, (a raczej na widok kostura) uśmiecha się tryumfująco.
- Skąd pan o nim wiedział?
- Jestem wróżbitą.
- Ja pytam poważnie.
- Poważnie to właściciel tej
chińskiej restauracji jest moim przyjacielem więc na jego podwórzu trzymam
swoje rzeczy, między innymi stolik i krzesła. Ten dziwny kij za rurami już
dawno rzucił mi się w oczy.
- Ale skąd on się tam
znalazł? – nadal nie mogę uwierzyć, że sprawa z kosturem rozwiązała się ot, tak
Wróżbita rozkłada tylko ręce
i spogląda w niebo.
Od tej pory „mimowałam” już
nie tylko z dzwonkiem ale i kosturem, który okazał się być niezwykle pomocny.
Nie tylko dawał mi oparcie gdy byłam już zmęczona staniem, ale i wzbudzał
respekt. Stawałam się bardziej widoczna a przy okazji służył obronie bo ludzie
różnie reagowali na mój sposób zarabiania. Jedni pytali co i gdzie studiuję,
inni mówili, że trzymają za mnie kciuki, niektórzy podstawiali mi pod nos lody,
granitę, soki, piwo... A inni krzyczeli żebym się wzięła do roboty. Byli też i
tacy, którzy szturchali mnie próbując zrzucić ze skrzynki i tu właśnie także
przydawał się kostur. Gdyby udało im się mnie zepchnąć, to z powodu długiej
szaty okalającej skrzynkę na której stałam, upadłabym jak długa na twarz.
Kostur zdecydowanie dodawał mi pewności siebie i otuchy.
Od tego momentu zaczęłam
również poznawać różnych, ciekawych ludzi, nieodzownych elementów piazza Navona
i okalających plac uliczek. Do tych ludzi należeli nie tylko wróżbita, ale i
śniady połykacz mieczy, z lekka wychudzony o pociągłej twarzy sprzedawca obrazów,
oraz starszy karabinier o siwej brodzie, który załatwiał mi skrzynki gdy moje
stare się rozwalały, pękały lub gdy je po prostu gdzieś zostawiałam, (jakoś tak
się przypadkiem składało, że w przeciwieństwie do mnie, jemu nikt nigdy w
żadnym lokalu nie odmawiał skrzynek).
Pewnego dnia Rosario oznajmia mi zwyczajnie:
- Pojutrze jadę do Neapolu.
- Dlaczego? - pytam zaskoczona
- Muszę jechać na parę tygodni do żony i dzieci.
- To ty masz żonę?! I dzieci?! - pytam jeszcze bardziej zaskoczona
- No tak. A co w tym dziwnego?
- To jak mogłeś włazić mi wtedy do łóżka?!
Ty chamie zbolały...
- Nigdy mi tego nie zapomnisz, co? - czochra moje włosy.