niedziela, 17 marca 2013

ROZDZIAŁ XIV (część trzecia)



       Po chwili podchodzimy oboje do radiowozu Policji Municipale. Wydaje mi się, że nie wyglądamy zbyt przekonująco. Nikt ani przez chwilę nie pomyślałby, że jesteśmy parą.
- Poczekaj tutaj. - mówi karabinier około trzy metry od wozu wroga
Czekam cierpliwie podczas gdy GianCarlo rozmawia z policjantką. Ta zerka to na mnie, to na karabiniera i kręci przecząco głową. Gdy wraca do mnie, rozkłada bezradnie ręce i mówi;
- Próbowałem. Nic z tego.
Wracamy do pozostałych karabinierów. Odwracam się tylko do policjantki i przesyłam jej nienawistne spojrzenie. Niech ma!
- Nic z tego! – krzyczy Giancarlo do swych kompanów już na początku ulicy
- Cholera! – klnie starszy – Niestety nic nie możemy zrobić... – patrzy na mnie przepraszająco
- Zaraz! – ożywia się znów ten średni wiekiem – A może by tak zadzwonić do polskiej ambasady?
- Ale czy ambasada coś tutaj pomoże? - pytam 
- Warto spróbować.
- Masz numer? - pyta starszy
- Tak się składa, że mam. Moja szwagierka jest Polką i kiedyś potrzebowała pomocy.
Przypominam sobie, że ja też gdzieś mam numer do polskiej ambasady. Zdobyłam go w Polsce przed wyjazdem z myślą, że różne rzeczy mogą się przytrafić samotnej dziewczynie zdanej tylko na siebie. Jednak nigdy nie wpadłabym na to, że będę zawracać im dupę moczeniem nóg w fontannie. No, ale karabinier też policjant więc wie lepiej kiedy, po co i na co dzwoni się do ambasad. Pewnie ma też lepszy numer, może bardziej aktualny więc nawet nie wychylam się ze swoim. Tylko skąd ja zadzwonię?
W tym momencie czarnowłosy karabinier, pomysłodawca czynu, podaje mi swój prywatny telefon komórkowy z wbitym już numerem ambasady.
- Ojej. - mówię zaskoczona - Dziękuję.
Przykładam telefon do ucha i słyszę:
- Słucham? - po polsku
- Dzień dobry. Nazywam się Marta i mam pewien problem z policją. Może mógłby mi pan jakoś pomóc lub przynajmniej doradzić?
I opowiadam całe zdarzenie.
- Czy pani jest pijana? - odpowiada głos w słuchawce
- Nnie...
SKĄD TEN POMYSŁ?! Zaskoczyło mnie to pytanie. 
- To dlaczego wkładała pani nogi do fontanny? - pyta spokojnie lecz z wyczuwalną nutką kpiny i niecierpliwości
- Nie miałam pojęcia, że to jest zakazane. Poza tym widziałam, że ludzie tak robią i pomyślałam, że...
- Niech już pani nie myśli, dobrze? – przerywa głos – I proszę nie dzwonić tu więcej z takimi głupotami.
Jestem w szoku. Dla niego to oczywiście głupota, ale dla mnie 160 euro to nie lada problem.
- To co ja mam teraz zrobić? - pytam coraz bardziej drżącym głosem
- Nie wiem. Najlepiej zapłacić mandat.
- Ale ja nie mam pieniędzy. - kłamię
- My nie możemy na to nic poradzić. Proszę na przyszłość nie wchodzić do fontann. Do widzenia.
Co za znieczulica! Odłożył słuchawkę. Nie spodziewałam się cudu ale miałam nadzieję, że przynajmniej powie mi jakiś paragraf mówiący o nienależytym informowaniu turystów czy coś w tym rodzaju. Cokolwiek co pozwoliłoby mi pertraktować z policją znając już przepisy.
- I co?! Co ci powiedzieli? – dopytuje się ciemnowłosy karabinier – Z rodakami to zawsze inaczej się rozmawia.
Tak, faktycznie. Z rodakami rozmawia się zupełnie inaczej. To trzeba przyznać.
- Niestety nic z tego. - oddaję telefon. - Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co. Przecież w niczym nie pomogłem.
- Dziękuję jednak za dobre chęci. - staram się opanować drżenie głosu
- Przykro mi, że nic nie możemy zrobić. – starszy rozkłada bezradnie ręce – Jedyne co mogę ci poradzić, to iść na komisariat i porozmawiać z komisarzem. On może ci anulować ten mandat.
- Na pewno ci daruje! – krzyczy najmłodszy wciąż oparty o policyjny wóz – Nie przejmuj się! Nic takiego wielkiego się nie stało.
- Dokładnie. - mówi czarnowłosy 
- Ja po prostu nie wiedziałam, że we Włoszech nie wolno w ogóle dotykać wody w fontannach...
- To tylko w Rzymie tak jest. – mówi starszy – Gdzie indziej jest normalnie. 
- Zwłaszcza na południu Włoch. - dodaje czarnowłosy
- No właśnie. Na przykład w Neapolu. W Neapolu możesz wejść do każdej fontanny i pluskać się do woli. – śmieje się starszy – Popatrz na Lucę, - klepie czarnowłosego po ramieniu – On pochodzi z Neapolu właśnie i zawsze wchodził tam do fontann nic sobie z tego nie robiąc.
Luca kiwa głową szczerząc zęby w uśmiechu.
- Luca nawet całą rodzinę przyprowadzał żeby się popluskali!
Czarnowłosy karabinier zerka na starszego ze zdziwieniem. Uśmiech mu trochę więdnie. Wygląda jak ktoś, kto właśnie się zorientował, że jest celem żartu. Starszy klepie go dalej po ramieniu i dodaje;
- Nawet czasem psa przyprowadzał! Hahaha!!!
- I pranie robił w fontannie! - najmłodszy dorzuca swoje trzy grosze
I wszyscy trzej wybuchają śmiechem. Trudno się z nimi nie śmiać, zwłaszcza widząc nerwowy i udawany śmiech neapolitańskiego karabiniera. Luca podchodzi do mnie i mówi;
- Najlepiej będzie jak pójdziesz do komisariatu o którym mówiła ci Polizia Municipale. – zmienia zwinnie temat – Tam na pewno uda ci się anulować karę.
- Spróbuję. A gdzie jest ten komisariat?
Karabinierzy zachłystując się ciągle śmiechem tłumaczą mi drogę do komisariatu. Żegnam się z nimi rozweselona i wracam do Polizii Municipale sprawdzić bieg wydarzeń.
Przy radiowozie zastaję dalej lamentującą kobietę ze swoją rodziną;
- Tyle tę nogę wsadziła, tyle! – pokazuje palcem swoje kolano – Ona mała! Nie wiedziała! Nogi czyste przecież! I tyle tylko, o! Tyle!
Wydawało mi się, że to ja zachowuję się jak histeryczka, ale przy tej kobiecie wyglądam jak mistrz jogi, tai chi i innych wschodnich dupereli. Jej panika i łzy w oczach aż krzyczą o współczucie. Policja jest jednak nieczuła;
- Z wszelkimi reklamacjami proszę się kierować na komisariat.
- Ale... Ona tylko dotąd tę nogę włożyła!
- Arrivederci! - przekrzykuje ją policjantka i odjeżdża
Zostajemy zostawieni sami sobie. Przez chwilę panuje cisza. Gapie się rozchodzą, a my patrzymy po sobie nie wiedząc co począć.
- Ona przecież mała! She’s to young, she didn’t know! – kobieta zwraca się tym razem do mnie
- Wiem. – odpowiadam – Jestem w podobnej sytuacji. Where are you from? – pytam
- Germany. Do you speak english?
- Troszkę. – odpowiadam po angielsku.
- Jeezu! Jak to dobrze! Wreszcie ktoś tu mówi po angielsku! Z nikim nie mogliśmy się dogadać!
- Rozumiem. - kiwam głową - Włosi raczej rzadko mówią w innych językach niż włoski.
- Tobie też zabrali dokumenty? - pyta jej mąż
- Tak.
- A przecież tu nigdzie nie jest napisane, że nie wolno! My nie wiedzieliśmy! - żali się znów kobieta
Ich dwójka dzieci przygląda nam się z boku z lekkim zaciekawieniem. Wyglądają razem jak idealna, przykładna rodzina z telewizyjnych seriali. Rodzina dwa plus dwa. Wysoka, nawet ładna, szczupła kobieta, wyższy oczywiście od niej, barczysty mąż, córeczka i synek, wszyscy piękni blondyni o aryjskiej (czyli naszej, słowiańskiej) urodzie. Wspaniała, piękna rodzina na wakacjach. Właśnie spotkała ich niesamowita tragedia i zupełnie nie wiedzą jak sobie z tym poradzić, ale zawsze mogą liczyć na siebie.
Patrzę jak mąż kobiety obejmuje ją płaczącą, pociesza, głaszcze po włosach... I mimo woli czuję lekkie ukłucie w duszy.
- I co chcesz teraz zrobić? – pyta mężczyzna odwracając twarz w moją stronę lecz nie puszczając z objęć swojej żony
- Iść na ten komisariat. Może coś się tam wskóra...
- Wiesz gdzie to w ogóle jest? - pyta kobieta ocierając łzy
- Wiem.
- Możemy iść z tobą?
- Oczywiście. Nie ma problemu.
Po chwili wszyscy idziemy na komisariat. Ja na czele a za mną piękna, niemiecka, bezradna rodzina. Odwracam co chwilę głowę żeby sprawdzić czy dotrzymują mi kroku. W ich twarzach wyczytuję strach i niepewność.
- Już niedaleko. - staram się ich uspokoić
Gdy wreszcie dochodzimy do komisariatu okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo jak miałam nadzieję, że będzie...
- CO?!!? – krzyczy komisarz nie wysłuchawszy nawet do końca mojej prośby – Chyba ci się w głowie pomieszało!
Milknę totalnie zaskoczona.
Niemiecka familia czeka na korytarzu. Oczywiście nikt tutaj nie mówi po angielsku, a już tym bardziej po niemiecku więc czekają na tłumacza. Chodzą w tę i z powrotem, denerwują się, pocieszają nawzajem, zaglądają przez otwarte na oścież drzwi gabinetu w którym toczy się dyskusja między mną a komisarzem, słuchają jego krzyków, patrzą na jego wymachujące w typowych, włoskich gestach ręce i bledną coraz bardziej z przerażenia.
- Proszę pana... – mówię do komisarza – dla mnie 160 euro to naprawdę dużo. Co się stało, to się nie odstanie, a ja naprawdę żałuję tego czynu i już go więcej nie powtórzę. Przecież chyba nic się znów tak wielkiego nie stało...
- Co ty sobie myślisz?! Że jak jesteś turystką, to wszystko ci wolno!?!!
Komisarz wstaje, wychodzi zza biurka i staje naprzeciw mnie przybierając groźną pozę typu; „zaraz ci przypieprzę”. Mimo, że jest o pół głowy niższy ode mnie czuję niemiły dreszcz przepływający po moich plecach i pot który momentalnie przylepia do mnie koszulkę.
- Niech pan postara się zrozumieć... Ja nie wiedziałam, że nie wolno moczyć się w tej fontannie. Przecież...
- W żadnej fontannie w Rzymie nie można się moczyć!!! Co, u siebie w kraju też tak włazisz do fontann?!! – komisarz przybiera czerwono buraczaną barwę twarzy kontrastującą z błękitno fioletowymi żyłami na szyi
Córka niemieckiej pary zaczyna płakać na dźwięk jego krzyków.
- Właśnie staram się panu wytłumaczyć, że w moim kraju to dość częsty widok. Zwłaszcza dzieci...
- Trzeba było zapoznać się z prawami obowiązującymi w T Y M kraju, zanim się tu przyjeżdżało! – komisarz ze zdenerwowania pluje śliną - Wy, turyści myślicie, że wszystko wam wolno! Chodzicie jak święte krowy po ulicach! Nie przestrzegacie tutejszych praw!!!
      Ktoś tu chyba wstał lewą nogą...
- Przecież sami Włosi nie przejmują się zbytnio sygnalizacją świetlną więc...
- CO?!! Co ty powiedziałaś?!!! – przybliża do mnie swą czerwoną od gniewu twarz 
Przypomina mi się mój ojczym i od razu czuję jak jeszcze bardziej oblewa mnie pot.
- Masz czelność zwracać uwagę nam, rodowitym Włochom?!!?
W tej chwili to może wydać się śmieszne, ale wtedy serce zaczęło mi walić ze strachu i poczułam się taka malutka...
- Czyli, że nie podaruje mi pan tej kary...? – pytam głupio piskliwym, cichym głosikiem
- NIEEE!!! – ryczy jak ranny lew – Zapłać karę i naucz się szanować przepisy w cudzym kraju. A przede wszystkim się z nimi zapoznaj zamiast kupować kolejne ciuszki na wyjazd! – krzyczy siadając z powrotem przy swoim biurku co odbieram jako zakończenie rozmowy
Wychodzę zrezygnowana na korytarz.
- I co? Co ci powiedział? – Niemka atakuje mnie pytaniami zaraz po wyjściu – Podarował ci?
Ciągle nie mogę jeszcze uwierzyć, że człowiek z którym przed chwilą rozmawiałam jest autentycznym komisarzem i że ta rozmowa odbyła się naprawdę.
- Nieee... - kręcę głową powstrzymując łzy
Tylko się nie rozbecz Marta, po co robić widowisko? No, przestań! Później znajdziesz jakiś kąt i sobie popłaczesz a teraz im tego nie pokazuj!
- Ale co ci powiedział? - dopytuje Niemka
A gdzie godność człowieka? Czy ja tutaj nie mam żadnych praw? A może takie traktowanie ludzi jest normalne we Włoszech?
- Lepiej nie pytaj... - mrugam wilgotnymi oczyma
Przypomina mi się przygoda z policją u Rosaria w mieszkaniu. Przecież tamci policjanci byli zupełnie inni, bardziej ludzcy... Dało się z nimi rozmawiać...
- Ale co ty mu powiedziałaś?
Kobieto, odejdź ode mnie. Nie widzisz, że próbuję powstrzymać płacz? Zostaw mnie teraz. Chociaż na chwilkę...
Siadam na ławeczce pod ścianą w korytarzu i patrząc na zieloną, odpadającą miejscami farbę, odtwarzam jeszcze raz całą rozmowę z komisarzem. I jeszcze raz i jeszcze... „Zapoznaj się z przepisami kraju do którego jedziesz zamiast kupować kolejne ciuszki na wyjazd.” Jak on mógł mi tak powiedzieć?! Ciekawe czy on studiuje prawo danego kraju zanim wyjedzie na wakacje z żoną? Mogłam go o to spytać. W ogóle jakie ciuszki?! Zdaje się, że jego żona ostatnio zrujnowała ich  na wakacjach i teraz musi brać nadgodziny, przez co jest wściekły i wyżywa się na innych kobietach.
W międzyczasie do niemieckiej pary podchodzi  komisarz i mówi przyjaznym tonem;
- Państwo w sprawie mandatu? - oczywiście po włosku
- My douther didn’t know... Could you give as back our ID card, please?
- Musicie państwo poczekać na tłumacza. – mówi dalej po włosku – Andrea! Co z tym tłumaczem?! – krzyczy w głąb gabinetu po czym zwraca się ponownie do Niemki – Zaraz przyjedzie i wtedy wszystko wyjaśnimy.
Czy to ten sam człowiek z którym rozmawiałam przed chwilą?
- But we don't have any money... – Niemka zaczyna płakać – She put only one leg in to the water... - chlipie machając komisarzowi wskazującym palcem przed nosem - One leg...
Zaczyna się przedstawienie. Znam dobrze takie numery. Nie wiem dlaczego tak jest, ale każda matka mogłaby z powodzeniem grać w teatrze dramatyczne role. Gdy tylko kobieta staje się matką, nabywa w niewyjaśniony dotąd sposób umiejętność płaczu na zawołanie. Osobiście podejrzewam, że winne są jakieś hormony.
Z drugiej strony rozumiem Niemkę, bo sama ledwo powstrzymuję się od płaczu. Lecz skoro ja daję radę, (a jestem w gorszej sytuacji od niej, chociażby z braku wsparcia) to czemu ona nie może się powstrzymać? Może to się zmienia u kobiety po dzieciach?
Niemka rozbeczała się na dobre. Jej dzieci podbiegają do niej przestraszone;
- Mama! - krzyczy córeczka także roniąc łzy
No nieee... Za tę rolę należy im się OSKAR. Płacząca matka przytulająca swe przestraszone dzieci. Spoglądam na jej męża i widzę w jego twarzy mieszankę strachu i bezradności.
- Spokojnie... – mówi łagodnym głosem komisarz – Proszę sobie usiąść i napić się wody. Chyba, że wolą Państwo coś ciepłego... Andrea! Zrób tym Niemcom kawę albo herbatę! – chwila ciszy – Nie wiem! Spytaj ich co wolą! – po czym dodaje w stronę rodziny – proszę się nie obawiać, zaraz wszystko wyjaśnimy. Kolega przyniesie Państwu coś do picia. – mówiąc to wskazuje im delikatnym gestem krzesła i ławki pod ścianą w korytarzu
Przestraszona, niemiecka rodzina, która zupełnie nie wie co się do nich mówi, siada we wskazanym miejscu. Mama z córką kwilą dalej a ojciec obejmuje synka.

Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego ja jestem tu traktowana jak śmieć, a oni jak co najmniej ważna delegacja z Niemiec? Komisarz wkurza się na turystów. Ewidentnie ma ich dość. Pewnie już nie raz zaleźli mu za skórę wykorzystując swoją „turystyczną nietykalność”. Dlaczego więc wydzierał się na mnie skoro to oni są typowymi turystami?
Patrzę na siedzącą po mojej prawej stronie przytulającą i pocieszającą się rodzinę i czuję, że coś się we mnie buntuje.
- I co teraz zrobisz? - pyta Niemka ocierając łzy
- Nie wiem. – mówię zapatrzona w odprysk farby na ścianie – Chyba jest mi już wszystko jedno. – odpowiadam łamaną angielszczyzną
- My nie mamy już pieniędzy... - mówi zanosząc się szlochem na nowo a w mojej głowie niczym krótki film przewijają się scenki niemieckiej rodziny w restauracjach, w muzeach, sklepach... – Jutro wracamy do Niemiec a nie mamy dokumentów. Jak my stąd wyjedziemy?
Jej mąż głaszcze ją po głowie obejmując ramieniem.
Nie ma sensu tu siedzieć. Jak zostanę tu dłużej, to ani chybi rozbeczę się bardziej niż ta Niemka. Ale zaraz, zaraz... To nie koniec świata przecież...
Wstaję, zakładam na plecy Igora, biorę reklamówkę ze strojem mima i idę w stronę wyjścia.
- Idziesz po pomoc? - pyta Niemka dla której najwyraźniej jestem iskierką nadziei, wskazówką co robić i ostoją bezpieczeństwa w tym burdelu.
- Nie. Po prostu stąd idę. Mam dość. - tych upokorzeń, dodaję w myślach
- Więc jak wrócisz do Polski?
- Na paszporcie.
Na te słowa Niemiec uśmiecha się do mnie szeroko.
- Zabrali mi przecież tylko dowód.
- Nie boisz się, że wyślą ci mandat do Polski? - pyta zaciekawiona
- Pieprzę to.
- Good luck! - woła jej mąż gdy jestem już przy drzwiach wyjściowych
Że też wcześniej o tym nie pomyślałam. Niepotrzebnie te całe nerwy. A jeśli faktycznie wyślą ten mandat? No to co? Poślą za mną pościg do Polski?

Parę miesięcy później odesłali mi mój dowód osobisty z listem, że ktoś go niby znalazł we Włoszech na ulicy. Ale wtedy oczywiście nie mogłam tego wiedzieć...

Cdn...

środa, 6 marca 2013

ROZDZIAŁ XIV (część druga)



           Spacerując po wąskich uliczkach Rzymu mijam ogródki przeróżnych, pachnących cudownie restauracji i gelaterii i myślę o tym, że skoro Rosario wyjeżdża to powinnam znaleźć sobie inne lokum (i oby to nie była ławka czy kupa liści pod cmentarzem), a przede wszystkim myślę, że powinnam zafundować sobie porcję lodów. Jestem już we Włoszech drugi miesiąc i jeszcze nie jadłam lodów, a przecież wszyscy wiedzą, że włoskie lody są najlepsze na świecie. Kuszą kolorami, fantazyjnymi dekoracjami no i oczywiście niebiańskim smakiem. Studia studiami, ale po tylu trudach zasłużyłam chyba na jakąś nagrodę. Na przyjemność, którą sama sobie zasponsoruję i nie będę musiała czuć wdzięczności absolutnie do nikogo.
Chodząc po uliczkach starego miasta skrupulatnie szukam odpowiedniej lodziarni. Wybór musi być dobrze przemyślany, to w końcu będzie dla mnie ważna chwila - pierwsze samodzielne smakowanie ciężko zarobionych pieniędzy. Myślę, że studia nie ucierpią jak wydam 3euro...
Jest! W końcu znajduję idealną gelaterię, która ma ogromny wybór lodowych smaków i ogródek ze stolikami. Natychmiast zamawiam aż dwie (!) gałki lodów „straciatella” i idę spocząć w ogródku. Na jednym krześle kładę plecak a na drugim wyciągam wygodnie nogi. Włączam walkmana i przyglądam się chwilę cudownemu wynalazkowi, jakim są lody. Uwielbiam te kawałki pysznej czekolady w śmietankowym puchu...
W mych uszach rozlega się: 

„...Knock, knock, knockin’ on heaven’s doooor...”

I rozwalona na krześle myślę, że to jest właśnie szczęście w czystej jego postaci.
Spod półprzymkniętych powiek zauważam obserwującego mnie mężczyznę. Mężczyzna ten, o czarnych, opadających lekko na ramiona włosach, stoi oparty o framugę drzwi lodziarni i patrząc na mnie uśmiecha się delikatnie.
Niee... Tylko nie to... Proszę cię nie psuj mi tej cudownej chwili... Nie podchodź do mnie z pytaniem o moje imię, godzinę, pochodzenie… Nie mów mi, że jestem bella albo że się skądś znamy... Zostaw mnie samą mojej lodowej kontemplacji...
Mężczyzna nie rusza się z miejsca. Stoi tylko, patrzy i się uśmiecha.
Udaję, że go nie widzę i z lubością wsłuchuję się w słowa piosenki;

“…Mama put my guns in the ground,
I can’t shoot them enymore
That long black cloud is comin’ down
I feel like I’m kcnokin’ on heaven’s door..”

Wtem jakaś kobieta podchodzi do mnie ze swym synkiem i coś mówi. Gada, gada... A ja kiwam do niej głową w rytm muzyki. Kobieta, prawdopodobnie Cyganka, wyciąga ku mnie swą otwartą dłoń. Wtedy zdejmuję słuchawki z uszu i słyszę:
- Daiii... Bella signorina daiii... Jakiś pieniądz....
- Ale o co chodzi? - pytam głupio
- Jakiś pieniądz daj... Perfavore, perfavore... – wskazuje na swą wyciągniętą dłoń
Jej mniej więcej dziesięcioletni syn siada koło mnie z drugiej strony.
- Ale dlaczego? - pytam jeszcze bardziej głupio
- Bo my biedni...
- Ale ja też nie jestem bogata. – przechylam się w jej stronę – Pani wzięła mnie za kogoś innego, ja nie jestem turystką. Przyjechałam tutaj zarobić na studia w Polsce, bo ja proszę pani, jestem Polką a lody jem pierwszy raz odkąd tu jestem, normalnie nie pozwalam sobie na takie przyjemno..
W tym momencie do akcji wkracza przypatrujący mi się wcześniej mężczyzna:
- Niech pani zostawi tę dziewczynę w spokoju. – bierze chłopaka siedzącego po mojej prawej za ramię, podprowadza go do jego matki i dodaje – Proszę natychmiast sobie iść!
Kobieta w pierwszym momencie nie wie co robić. Takiej sytuacji chyba nie przewidziała w swoim scenariuszu. Patrzy z rozdziawioną buzią raz na mnie, raz na mężczyznę lecz za chwilę przytomnieje i przesuwa ku niemu wyciągniętą rękę.
- Daj paan... Qualche soldo... Daiii...
- Bo zaraz zawołam policję! - krzyczy mężczyzna, jeśli można krzyczeć szeptem
To wystarczyło żeby kobieta zerwała się z krzesła i odeszła szybkim krokiem szeleszcząc spódnicami i ciągnąc swe dziecko za rękę.
Tym razem ja patrzę na niego zdziwiona. Dlaczego? Nie musiał być przecież tak brutalny... Tamta pani tylko pytała, a to jeszcze nic złego.
- Przepraszam najmocniej, ale obserwowałem całe zajście i podczas gdy pani rozmawiała z tamtą Cyganką, jej syn zabierał się za pani bagaże. – tłumaczy mężczyzna jakby czytając mi w myślach – Nie mogłem na to pozwolić. Znam te typy, bo kręcą się tu często. Proszą o pieniądze jednocześnie kradnąc. Proszę sobie jeść w spokoju lody, już nikt nie powinien pani niepokoić. – mówi i odchodzi ku lodziarni
Przenoszę swój zdziwiony wzrok z jego oddalającej się sylwetki na moje lody i dopiero teraz zauważam, że prawie całkowicie się roztopiły spływając mi po ręce. Pałaszuję je do końca, poczym oblizuję także rękę.
Tajemniczy mężczyzna wraca po chwili z kubkiem wody i serwetkami.
- Przyniosłem pani wodę żeby mogła pani popić lody. Mi zawsze chce się pić po lodach... – kładzie przede mną kartonowy kubeczek – I serwetki bo widzę, że bardzo pani smakowało...- uśmiecha się szeroko pokazując palcem swój nos i brodę
Wycieram szybko wskazane miejsca.
- Nawet nie podziękowałam panu za ocalenie mojego dobytku.
- Nie trzeba. - uśmiecha się
- Dziękuję. Także za serwetki i wodę. Mnie również chce się pić po lodach i oczywiście zawsze się upapram...
Nawet podoba mi się ta kurtuazja a zwłaszcza to, że uszanował mój „lodowy czas” tylko dla siebie. Podryw na tle jego rodaków wypada naprawdę dodatnio, co by jednak nie było, to jednak wciąż podryw a ja mam dosyć niezręcznych sytuacji i wyjaśnień.
Jakby na potwierdzenie moich myśli mężczyzna pyta nagle:
- Może da się pani zaprosić na obiad do jakiejś miłej restauracji?
- Nie, dziękuję.
- To może na kolację? - nie daje za wygraną
Do kolacji to już pewnie nieźle zgłodnieję.
- Pod warunkiem, że to będzie zupełnie niezobowiązująca kolacja.
- Czyli jesteśmy umówieni. - uśmiecha się promiennie - Mam na imię Maurizio.
- Marta.
Uścisk dłoni.
- O której po ciebie przyjść, Marto?
- Odpowiada ci godzina... 21.00?
- Każda mi odpowiada. - śmieje się - A gdzie?
- Przyjdź więc na Piazza Navona. Będę stała przy fontannie "Czterech Rzek" w stroju mnicha.
Maurizio milczy przez chwilę myśląc o czymś bardzo intensywnie.
- Nie rozumiem. - mówi w końcu
- Jestem mimem a raczej statuą na Piazza Navona.
- Teraz sobie ze mnie niecnie żartujesz... – mina mu powoli rzednie i wyczytuję niepewność w jego oczach
- Jeśli myślisz, że cię wystawiam, to po prostu nie przychodź. Ja tak czy siak tam będę. Muszę trochę zarobić...
Wstaję od stolika, zabieram swoje rzeczy i mówię:
- Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
- Do zobaczenia o 21.00 na Piazza Navona. – mężczyzna odzyskuje dawną, uśmiechniętą twarz i pewność siebie
- Do zobaczenia. - uśmiecham się i odchodzę w kierunku artystów ulicznych 

Przeraźliwy żar lejący się z nieba sprawia, że zupełnie nie chce mi się pracować. Chciałabym być teraz zwyczajną turystką bez żadnych problemów, której jedyne co zaprząta głowę to pytanie, w której restauracji podają lepszy obiad.
Na Piazza Navona jak zwykle krąży mnóstwo ludzi. Część z nich siedzi w ogródkach chłodząc się zimnym napojem, część spaceruje po placu, ogląda obrazy lub show zorganizowane przez pewnego siwego pana, który „tańczy swoimi palcami” na stoliku udając piosenkarzy, a część chłodzi się przy fontannie „Czterech Rzek”.
Obchodzę fontannę dookoła i staję naprzeciwko mima-faraona. Jak on wytrzymuje w tym upale? W tym obcisłym kostiumiku ze sztucznego materiału i masce zakrywającej twarz musi się z niego lać litrami...
Młoda matka z dzieckiem wrzuca jakiś grosz do jego równie złotego co on słoja. Sarkofag faraona stoi niezdecydowany przez kilka sekund, (widocznie zastanawia się czy to co wrzuciła warte jest jakiegokolwiek ruchu) poczym kłania się w pół i wyprostowany znów nieruchomieje.
Niee... Dziś o tej porze, przy tym upale nie dam rady stać.
Idąc za przykładem sporej liczby ludzi, przechodzę przez barierkę wysokości kolan otaczającą fontannę „Czterech Rzek” i siadam na jej brzegu. Wkładam rękę do wody i czuję ogromną ulgę. Co za przyjemnie kojący chłód...
Murek okalający fontannę jest pełen odpoczywających na nim ludzi, którzy moczą swe kończyny w akwenie.
Kładę się plecami na murku z jedną nogą w wodzie a drugą na ziemi. Tak mi dobrze... Wprawdzie to nie Jezierzany, ale nie można mieć wszystkiego... Delikatnie kołyszę nogą zanurzoną w wodzie i patrzę na tryskającą fontannę. Najchętniej weszłabym pod nią cała jak pod wodospad lub prysznic. Z tego co widzę po ludziach oddających się tej samej, błogiej czynności co ja, inni też mają takie myśli. Co za skwar... W taki dzień praca powinna być zakazana. Tak mi teraz dobrze... Przypomniały mi się wakacje mego dzieciństwa spędzane na jeziorach. Kocham jeziora.  Moczę sobie czoło wodą. No cóż... Teraz za cień trzeba zapłacić... Chyba spędzę tutaj, dokładnie w tej pozycji, parę godzin. Przetrwam ten najgorszy upał, a potem pomimuję. Obym się tylko nie spiekła... To mi chyba jednak nie grozi, bo właśnie ktoś zasłonił mi słońce...
- Dokumenty proszę! - słyszę nad sobą ostry, żeby nie rzec agresywny głos
Wyciągam niechętnie nogę z fontanny i podnoszę się leniwie. Zasłaniam ręką rażące słońce i dopiero teraz zauważam kobietę w policyjnym mundurze.
- Dokumenty! - powtarza
Z taką to nie ma żartów. Czasami stwierdzam, że kobiety u władzy są zdecydowanie groźniejsze od mężczyzn. 
- Czy coś się stało? - pytam podając jej dowód
Policjantka niczym hiena wyszarpuje mój dokument.
- Kąpanie się w fontannie jest zabronione. – odpowiada od niechcenia i idzie z moim dowodem do radiowozu zaparkowanego kilkanaście metrów od fontanny
- Przepraszam, nie wiedziałam! - bięgnę a raczej skaczę za nią wkładając buta na stopę
Przy radiowozie stoi skupiona grupka ludzi wokół drugiego, starszego policjanta. Wygląda mi to na swego rodzaju łapankę.
Gdy dochodzę do radiowozu część ludzi zdąża się rozejść i zostają tylko dwie dziewczyny.
- Prosimy pana... – mówią łamanym włoskim – My nie wiedzieć... Możemy iść?
- Nie. - odpowiada surowo policjant
- My Francuzki... – Mieszkamy w tym hotelu tutaj.... – jedna z nich wskazuje na hotel – My nigdy już nie kąpać się w fontanna...
Policjant zastanawia się krótką chwilkę poczym szybkim ruchem przekazuje im ich dokumenty.
- Zmykajcie. - mówi
- Grazie, grazie... - cieszą się i szybko odchodzą
Czyli jednak z mężczyzną da się pertraktować. Śmiało Marta! Twoim atutem jest znajomość języka włoskiego.
- Proszę pana... – zaczynam nieśmiało – Ja naprawdę nie wiedziałam, że nie można moczyć się w fontannie.
- Jak to nie wiedziałaś? Przecież jest tabliczka, że nie wolno.
- Gdzie? 
Zaskoczył mnie tym.
- Tam jest. - wskazuje fontannę - Koło fontanny.
Zasłaniam się od słońca, mrużę oczy, wypatruję...
- Nie widzę żadnej. - odpowiadam spokojnie 
Policjant uśmiecha się surowo jakby chciał powiedzieć: "nie ze mną te numery."
- A założymy się? Proszę za mną.
Podchodzimy bliżej przyczyny zamieszania.
- Gdzie? - powtarzam rozglądając się na boki
Policjant podchodzi do barierki otaczającej fontannę, dotyka ją goleniami i zarysowuję okrąg rękami.
- To jest tabliczka, przeszkoda, zakaz. Rozumiemy się?
- Ale przecież przez to wszyscy przechodzą. Nikt na to nie zwraca uwagi. Proszę pana ja to zrobiłam, bo widziałam, że inni tak robią. Nie widziałam żadnego zakazu więc usiadłam na brzegu fontanny i się troszkę zamoczyłam.
- Zakaz powtarzam, jest tutaj! - powtarza pokazując ponownie niską barierkę, która wygląda jakby była tam bardziej dla ozdoby niż przekazania jakiejś informacji
- Rozumiem, ale to nie rzuca się w oczy. Nikt nie zwraca na to uwagi. Przeszłam przez to, bo widziałam, że inni przez to przechodzą. – powtarzam mu jak jakąś mantrę
- Inni też dostaną mandat.
- Przecież ludzie siedzą wokół tej fontanny i chlapią się nawet w tej chwili a pan zatrzymuje tylko mnie! – tracę cierpliwość - Barierka to za mało. Czemu nie ma tabliczki z zakazem?
Policjant cofa się mniej więcej półtora metra od barierki, staje na baczność i gestem ręki przywołuje mnie do siebie. Gdy podchodzę, wskazuje palcem na swoje buty. Patrzę w dół i widzę ołowianą wbudowaną w chodnik tabliczkę, na której wyryty jest napis;

„ VIETATO ENTARE
NELLA FONTANA”
 
- Nie zauważyłam. Przepraszam. Musi pan jednak przyznać, że optymista patrzący w niebo tego nie zauważy a obcokrajowiec nie zrozumie. Napis jest tylko po włosku.
- Przecież mówisz po włosku! – policjant coraz bardziej się denerwuje – U siebie w kraju też włazisz do fontann?
- Szczerze mówiąc, tak. Chyba, że widzę wyraźny zakaz.
- Kpisz sobie ze mnnie?!?
- Nie, ja... Ja przepraszam. Chodziło mi o to, że zrobiłam to zupełnie nieświadomie i skoro już wiem, że to zabronione nigdy więcej już tego nie zrobię. Może mógłby mi pan oddać mój dowód i będzie po sprawie?
- Jak zapłacisz mandat. 160 euro.
- Ile?!!
Nagle zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. To ponad połowa mojej pensji z gospodarstwa agroturystycznego!!! Taki trud... Tyle wyrzeczeń i ciężkiej pracy na głupi mandat? A ja sobie jeszcze pozwoliłam na lody!
- 160 euro. - powtarza policjant
- A dlaczego innych pan nie spisuje?! - wściekam się
I to był błąd, bo z władzą trzeba bardziej ulegle.
- Spisuję, spisuję. Już nie twoja w tym głowa.
Ty świno zbolała! W ogóle z jakiej racji mówisz mi na "ty"?!
Wracam do samochodu. Może z kobietą coś utarguję.
Policjankta siedzi w radiowozie zajęta papierkową robotą.
- Proszę pani... – mówię do niej wchylając głowę do radiowozu – Ja przysięgam, że nie wiedziałam o tym zakazie. Jestem z Polski a w Polsce jest trochę inaczej. Przepraszam, zrozumiałam swój błąd i na pewno nigdy już tego nie zrobię. Czy mogłaby pani oddać mój dowód?
- Nie. - jedno krótkie słowo jak cięcie nożem 

- Ale mówię przecież, że nie wiedziałam i już nie będę!  - denerwuję się – Co pani szkodzi?
Jej partner wsiada od strony pasażera a za nim jakaś pani lamentuje; „Why? My doughter... Mia figlia... She didn’t know...”
- Proszę iść na komisariat i porozmawiać z komisarzem, może on się zlituje. Ja nie mam takiego prawa. – mówi chłodno a ja czuję się jakby ktoś przygniótł mnie wielkim głazem
Siadam zrezygnowana na krawężniku. Co tu robić? Do lamentującej pani dołącza się jej mąż i dwójka mniej więcej dziesięcioletnich dzieci. Wszyscy blondyni. Wokół radiowozu gromadzą się zaciekawieni gapie. Po ich twarzach widzę, że każdy z nich chętnie wystawiłby kciuk skierowany w dół. Niech się poleje krew! Więcej krwi!!
Przychodzi mi do głowy pewna myśl. Ostatnia deska ratunku...
Wstaję z krawężnika i skręcam w pierwszą uliczkę w prawo. Tam przeważnie stoją karabinierzy. Policja powinna się raczej znać, więc może oni pomogą?

- Co to za policja? – pyta starszy, siwy lecz barczysty karabinier po zrelacjonowaniu mojej historii
- Polizia municipale. - odpowiadam
- Uuu... – krzywią się dwaj pozostali – Jeżeli to faktycznie oni, to masz problem.
Jeden z nich odrywa swe plecy od karabinierowego vana i idzie na róg ulicy z Piazza Navona. Wraca po chwili i mówi;
- Zgadza się. To municipale.
- Uuuu.... – pozostali znów się krzywią – Te skurczybyki nigdy nie odpuszczają.
- Może mogliby panowie poprosić ich żeby mnie puścili? Może jak poprosi ich ktoś po fachu, to inaczej podejdą?
- My nie mamy z nimi nic wspólnego. - mówi najstarszy wykrzywiając usta
- I nie chcemy mieć. - dodaje najmłodszy
- Widzisz, my nie możemy wtrącać się w ich robotę, - tłumaczy mi starszy – tak jak oni nie mogą wtrącać się w naszą.
- I zupełnie nic nie da się zrobić? - smutnieję
A taką miałam nadzieję...
- A może by tak, - ożywia się karabinier o czarnych, zaczesanych na bok włosach i dość marnej postury jak na karabiniera – może by tak GianCarlo – wskazuje głową najmłodszego – poszedł z nią do nich i powiedział, że to jego dziewczyna i czy mogliby jej podarować?
- Hmm... Można spróbować. Co ty na to, GianCaa...?
Młody karabinier poprawia mundur i mówi:
- Możemy spróbować.
- Tylko łagodnie GianCaa... - upomina starszy - Nie możemy im rozkazywać.


Cdn...