niedziela, 29 czerwca 2014

ROZDZIAŁ XVIII



 GDZIE JEST MÓJ DOM..?!

"Jam tuszył, że ten Odys nacierpi się dużo,
zanim wróci do ojczyzny...
A oni go przywieźli  śpiącego okrętem,
Bezpiecznie... Opatrzyli sprzętem...
i cieńkimi szatki!
Większe ma niż wywiózł dostatki..."
Homer "Odyseja"





                        W Legnicy odwiedzam moją ciocię, której dawno nie widziałam, a która udziela mi gościny przez mniej więcej dwa dni troszcząc się o mnie i dbając jak o małe dziecko. 
Niestety pobyt w moim rodzinnym mieście nie był do końca szczęśliwy. Radość czerpana z osobistego zwycięstwa przesłaniał mi widok mojego połamanego ojca leżącego w szpitalu, o czym wspominałam wcześniej. Wiem, że ludzi na całym świecie spotykają ciągle jakieś tragedie. Tracą kończyny, wzrok lub są sparaliżowani do końca swego marnego żywota. Szczerze mówiąc, mam to w dupie. Wiem, co sobie teraz o mnie myślisz, ale nie bardzo przejmuję się tragedią jakiegoś Johna Smitha z Colorado który musiał nauczyć się pisać nogami, bo stracił w wypadku obie ręce. Mało mnie obchodzi historia Anny Kowalskiej (jednej z wielu Ann Kowalskich), której już nigdy więcej nie będzie dane zobaczyć piękna tego świata na własne oczy. Na wszystkie tego typu tragedie reaguję mówiąc; „Och, to smutne” po czym wychodzę na piwo z koleżankami lub po prostu przełączam kanał w telewizji bo na dwójce dają mecz na żywo a na jedynce mają dziś puścić „Gumisie”. Księciunia Iktorna sobie przecież nie odpuszczę.
Aż tu pewnego dnia dowiadujesz się, że ktoś leży w szpitalu i tym razem nie jest to jakaś tam Anna Kowalska, John Smith czy choćby znajomy znajomego. To Twój ojciec walczy o życie a lekarze chodzą tylko w kółko kręcąc głowami i mówią, że praktycznie nie ma żadnych szans. Wtedy myślisz sobie; „Ok. Ja rozumiem, że takie rzeczy dopadają czasem ludzi, ale mój ojciec jest przecież Niezniszczalny, tu więc chyba zaszła jakaś pomyłka”. Wchodzisz do wskazanej sali, patrzysz na mężczyznę leżącego w pieluszce niczym Chrystus na krzyżu, tylko zamiast przebitego boku ma przebite gardło po tracheotomii i myślisz, że to nie może być ten sam człowiek , który chodził z Tobą na mecze i wydzierał się do piłkarzy, że on wszedłby lepszym ślizgiem i nie dopuściłby do gola. To nie może być człowiek, który jeździł z Tobą pięćdziesiąt kilometrów rowerem na jagody do lasu i przechwalał się, że więcej nazbierał bo nie podjada, przy czym jego fioletowy uśmiech mówi zupełnie co innego. To nie jest człowiek, który własnoręcznie zmajstrował grilla, dopracował Ci do perfekcji rower i próbował nauczyć trzymać gardę. Po prostu nie poznajesz własnego rodzica, a co gorsze, on nie poznaje Ciebie.
Wtedy dopiero zdajesz sobie sprawę, że tragedia, która spotyka Annę Smith, czy Johna Kowalskiego (nieistotne), może w każdej chwili uderzyć w Ciebie.
Nie, nie... Nie oznacza to, że zrobiłam z siebie młodego Wertera i zaczęłam przejmować się cierpieniem milionów. Mnie obchodziło tylko żeby M Ó J ojciec wyzdrowiał i był taki jak dawniej.
- Może mu kupić jakąś maść na odleżyny? – zadaję żałosne pytanie Lucynie na korytarzu, czekając na swoją kolej odwiedzin
- Nie trzeba. Już ma. Myślimy raczej żeby się złożyć na specjalny materac.
Lucyna, która dzięki zapiętym pasom wyszła z tego wypadku dużo lepiej, nie chce mówić o tym wydarzeniu. Jeszcze nie teraz. Dla niej to wciąż otwarta i zbyt boląca rana. Pokazuje mi tylko siniaka w kształcie pasów i mówi, że teraz już i tak wygląda dużo lepiej.
- To ja dołożę na ten materac. W końcu zarobiłam trochę we Włoszech.
- Nie trzeba myszko. – uśmiecha się – Jest nas całkiem sporo. Są inni którzy mogą to zrobić.
- Pielęgniarki dobrze się nim opiekują?
- Teraz już tak, ale żebyś ty widziała co było jeszcze parę dni temu... Dziewczyno! Siedziały zdziry w tym swoim kantorku, popijały herbatkę, plotkowały o dupie Maryny i nawet przy nim palcem nie kiwnęły!  - oburza się nie na żarty – Ty wiesz jak on wtedy wyglądał?! Cały był brudny, we krwi... – macha bezradnie ręką – szkoda gadać.
- No to co się stało, że to się zmieniło? Ktoś im wręczył kopertę? – dopytuję delikatnie
- Jaką kopertę?! – denerwuje się jeszcze bardziej – Przecież te szmaty po to są żeby się nim opiekować! Niech nie narzekają na zarobki bo widziały przecież jaką pracę brały! Ja i tak płacę za wszystkie leki, więc z jakiej racji mam jeszcze dopłacać! – chwila ciszy podczas której nie mam odwagi pytać o cokolwiek – Jak kiedyś zobaczyłam co tu się dzieje, to weszłam do tego ich kantorka, złapałam jedną z tych pind za wszarz, zaprowadziłam do łóżka i powiedziałam, że jak jeszcze raz zobaczę go w takim stanie, to poruszę niebo i ziemię żeby one wszystkie wyleciały na zbity pysk.
- I co?
- Jak widzisz. Od tamtej pory jest zawsze czyściutki, pilnowany, a do mnie o dziwo zwracają się z szacunkiem; „Dzień dobry pani Lucyno...”
- Czyli jednak da się inaczej niż przez łapówki?
- Nigdy nie dawałam i nie zamierzam. To ich zasrany obowiązek. – kwituje
Po chwili ciszy i przemyśleń pytam;
- To w takim razie co ja mogę zrobić? Jak ci pomóc?
- Wracaj do Krakowa myszko. Na dniach zaczyna ci się rok akademicki. Prawda jest taka, że tutaj nic nie zdziałasz.
Po przemyśleniu postanawiam jechać dalej. Do Krakowa już tylko rzut beretem, ale pani Krystyna z sekretariatu  nie poczeka przecież z wpłatą za semestr.

Ojciec w końcu doszedł do siebie. Trwało to jednak bardzo długo i wymagało wiele pracy. Ogromną rolę odegrała nie tylko silna wola mojego ojca, któremu lekarze nie dawali szans, ale przede wszystkim jego kobieta, Lucyna. Jej cierpliwość, ciągła opieka, hart ducha i ogromna siła psychiczna i fizyczna... Tak to już chyba jest, że mężczyźni robią zazwyczaj rzeczy wielkie o których się mówi, a kobiety „małe”, niezauważane i których nikt inny nie chce robić, a jak przecież ważne i istotne dla tych rzeczy wielkich.

Wracając do Krakowa rezygnuję z autostrady i wybieram drogę szybkiego ruchu. A ponieważ wylotówka z Legnicy na Wrocław i dalej na Kraków jest za szpitalem, najpierw odwiedzam ojca a potem prosto ze szpitala, omijając parking supermarketu idę łapać stopa. Show must go on... Jak śpiewał Freddy.
Znam ten teren na pamięć. Wiem gdzie się najlepiej ustawić, żeby kogoś zatrzymać. Jeszcze jak mieszkałam w Legnicy zdarzało mi się korzystać z tej drogi żeby dojechać autostopem do Wrocławia. Uważałam to wtedy za wielki wyczyn – 70 km autostopem. Cóż za szaleństwo! Cóż za odwaga!
Teraz po przejechaniu autostopem, zupełnie sama ok.1100 km plus tyle samo na drogę powrotną mając zaledwie dziesięć euro w kieszeni, na tamte wspomnienie tylko lekko się uśmiecham. Ale czymże jest ten wyczyn przy kimś kto objechał stopem całą Europę, lub nawet Eurazję? Zawsze znajdzie się ktoś lepszy.
Nie muszę długo czekać żeby zatrzymać samochód, który podwozi mnie do Prochowic, a tam na drodze nr 94 łapię już tira jadącego do Wrocławia. Kierowca tira jest na tyle pomocny, że zaczepia po drodze przez CB radio wszystkie ciężarówki z krakowskimi rejestracjami, pytając czy właśnie jadą akurat do Krakowa.
- Kolega Kraków, słyszysz mnie? – wywołuje już chyba czwartego mijającego nas tira – Halo Kraków! – słychać jakieś trzaski w radiu – Halo kolega z Krakowa.
Cisza i trzaski a po chwili;
- Słucham ciebie kolego.
- Jedziesz teraz do Krakowa? – pyta mój drajwer
- Dokładnie. – odpowiada ciepły i przyjazny głos po drugiej stronie
- Mam tu ze sobą kogoś kto próbuje się dostać do Krakowa. Przejmiesz?
- Nie ma problemu – bez zastanowienia odpowiada tamten – Zaraz będzie szersze pobocze to zjadę.
- Dzięki kolego.
Fajnie, że nawet nie pytał o płeć. Trzeba pomóc, to pomagamy, nieistotne czy to ładna dziewczyna czy brzydki chłopak.
Po kilku minutach zatrzymują się oboje i przenoszę się do nowej ciężarówki. Od razu też zauważam że jej kierowca jest jakiś dziwny. Wygląda inaczej niż większość tirowców. Z czasem zauważam, że także mówi i zachowuje się inaczej. Tak jakby był romantykiem.
- Patrz jaki Księżyc piękny wyszedł! – wskazuje biały rogalik na niebie podskakując w sprężynowym fotelu, bo właśnie przejeżdżamy przez wyboje
- Ciekawa jestem jak powstał Księżyc. Wiem, że to naturalny satelita Ziemi i tak dalej, ale skąd się tam wziął?
- Są różne teorie. Najstarsza z nich mówi, że Księżyc został wyrwany Ziemi w skutek sił odśrodkowych i dowodem na to miałaby być wielka dziura pozostała po tym, czyli Ocean Spokojny.
- Hmm... Ciekawe... Choć chyba raczej mało prawdopodobne.
- Dlaczego?
- Bo myślę, że Ziemia musiałaby się obracać naprawdę szybko żeby coś takiego mogło się stać. Wymagałoby to dużo energii.
- Dokładnie z tego powodu ta teoria została odrzucona. – ekscytuje się – Zaczęto więc myśleć, że Księżyc został raczej przechwycony przez Ziemię, ale tą teorię także odrzucono. Potem była następna teoria koformacji w której chodziło o to, że Księżyc i Ziemia powstały równocześnie ale teraz najpopularniejsza jest teoria Wielkiego Zderzenia. A chodzi w tym o to, że niby...
Mój nowy kierowca opowiada o tym, z tak wielką pasja i zaangażowaniem, że nie sposób nie złapać bakcyla. Słucham go więc z zainteresowaniem i narzucam ciągle nowe, astronomiczne tematy. Rozmawiamy o białych gwiazdach i czerwonych karłach, o czarnych dziurach, pulsarach i odległych galaktykach.
- Sporo wiesz o astronomii. – mówię z podziwem
- Znajomi mówią na mnie Galimedes. – odwraca się do mnie z uśmiechem, a jego krótki bląd kucyk przeskakuje na drugie ramię
- Galimedes. – kiwam głową – Ładnie.
- Ale w sumie większość ludzi mówi do mnie po prostu Muzyk.
- Muzyk?
- Tak, bo ja taki muzyk sobie jestem. – odrywa ręce od kierownicy i rozkłada na boki – To jest to co najbardziej lubię, granie na gitarze. Oczywiście nie licząc zabawy i czasu spędzonego z moimi dziećmi.
Muzyk lub jak kto woli Galimedes opowiada mi o swoich dzieciach z jeszcze większą pasją niż o astronomii.
- Najbardziej to bym chciał zdobyć jakąś normalną pracę, dzięki której mógłbym spędzać z nimi więcej czasu.
- To teraz są z mamą rozumiem?
- Tak, z mamą ale moją, bo ich mama nas zostawiła dla innego faceta.
- Aha. Rozumiem.
Czuję, że weszłam na wrażliwy grunt, ale jednak nie...
- Ale to nie jest najgorsze. – macha ręką – Najgorsze jest to, że ja tego faceta poznałem i go polubiłem. No jego po prostu nie da się nie lubić. Szczerze mówiąc to ja się jej nie dziwię, że do niego odeszła. Taki facet! – podnosi ugięty łokieć do piersi w geście pokazania jaki z tamtego jest „równiacha”
- A to mnie zaskoczyłeś. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam.
- Naprawdę, uwierz mi, że sam siebie zaskoczyłem. Ja chciałem go nie lubić, ale się po prostu nie da! – znów rozkłada ręce – Ten facet, Holender swoją drogą, to człowiek do rany przyłóż. A tak w ogóle, to ty pochodzisz z Krakowa?
- Nie. Jestem z Legnicy.
- No cóż... Nie ma ludzi bez wad. – Galimedes kiwa głową patrząc ni to w przestrzeń ni to na drogę – Hahaha! Taki żarcik! – odwraca się po chwili do mnie cały rozbawiony
Opowiadamy sobie różne historie naszego życia. Dyskutujemy na tematy naukowe. Wymieniamy gusta muzyczne. Śmiejemy się z opowiadanych żartów.
- Hej! – słyszę jego przytłumione wołanie – Troszkę ci się zdrzemnęło, co?
- Spałam? – dziwię się przecierając oczy i prostując plecy na fotelu . Syy!!! Znów ten ból w części krzyżowej
- Musiałaś być nieźle zmęczona, bo zasnęłaś w połowie zdania. A ja nie wiem gdzie chcesz wysiąść, bo jesteśmy już w Krakowie.
- Żartujesz?! – rozglądam się dokoła nie dowierzając, że to już, tak po prostu – To ja wysiądę tutaj. – deklaruję poznając rondo Radzikowskiego
To tu zaczynałam swoją przygodę.
- No to miło było mi cię poznać. – Muzyk wyciąga do mnie rękę – Żeby było więcej takich autostopowiczów jak ty, to podróż nie dłużyłaby się tak bardzo. Można by było powymieniać różne ciekawe informacje.
- Dziękuję. – ściskam jego dłoń – Jesteś najbardziej niezwykłym kierowcą tira jakiego poznałam. Dziękuję za pomoc i życzę powodzenia w zmianie pracy. Oby ci się udało!
- To tobie bardziej się przyda. Trzymaj się i dzwoń w razie potrzeby. Aha! Czekaj! Daj mi swój numer!
Stojąc już na schodkach wymieniamy numery telefonów. Szybko, bo Muzyk zaparkował na przystanku autobusowym. Ostatnie słowa pożegnania, ostatnie życzenia powodzenia, trzaśnięcie drzwiami,  odgłos basowego dźwięku klaksonu, pomachanie ręką w stronę bocznych lusterek i już stoję sama z własnymi myślami. Spoglądam na wyświetlacz komórki.
Jest godz. 19.45
Rozglądam się dokoła. Kraków. No a co ma być?! Warszawa?! Dojechałam do Krakowa! Wyjechałam z Krakowa i dojechałam do Krakowa! Haha! Takie to oczywiste dla większości ludzi, ale wbrew pozorom nie takie proste. Mogło być przecież zupełnie inaczej.
Uśmiechnęłam się do siebie szeroko, wzięłam głęboki oddech, poprawiłam plecak i Igora, który również sporo przeszedł, (widać to po jego oczach, które zmętniały jeszcze bardziej i ogólnej, bardziej sflaczałej sylwetce) i skierowałam się do centrum miasta. Poszłam piechotą, bo skoro tyle już przeszłam, to i ten kawałek mogę. Poza tym miałam ochotę napawać się każdą najmniejszą cząstką Krakowa.

Następne dni to spotkania z przyjaciółmi, niedowierzania, opowiadania, śmiechy i ucztowanie na wałach wiślanych. Opłata czesnego u Niemiłosiernej Pani Krystyny z miną pt. "bez kija nie podchodź", no i spotkanie z Cyrylem, który jak się okazało - czekał na mnie pełen nadziei. Czasem warto zaufać i uwierzyć, że jak w starej piosence... "Świat nie jest taki zły!" 

                                                                 KONIEC 
                                                    (A może dopiero początek..?)


Nie oceniaj mnie, jeśli mnie nie znasz.
                                                                                                                                 Tupac Amaru Shakur  
                  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz :) Aby osoby z poza blogera mogły podpisać się wybranym nickiem wystarczy by wybrały opcję "nazwa/adres URL" i w nazwie wpisały nick.